sobota, 29 grudnia 2012

Meandry pamięci


Niunia włączyła pozytywkę dla dzieci – taką bez zabawki, której my właściwie nie używaliśmy, a która od lat leżała wśród dziecięcych zabawek. Z bardzo popularną melodyjką. Włączyła ją i wyznała, że robi jej się smutno, jak tego słucha. Po chwili już zalewała się łzami. Nakręcała pozytywkę i łkała. Usiadłam, wzięłam ją na kolana i tuliłam, a ona sobie płakała. Kto wie, co ona ma w swojej pamięci przedwerbalnej. Przytulając ją miałam w głowie ten czas, kiedy Niunia była u cioci Z. w pogotowiu opiekuńczym, po rozstaniu z mamą biologiczną. Kto wie, czy ciocia nie włączała tej melodyjki chłopcu, którego Niunia nazywała Ilionkiem. To musiał być dla niej niezwykle trudny czas wielkich zawirowań, zmian, niepewności, lęków, tęsknoty… Jedyne co mi pozostało, to uszanować jej smutek. I jedyne, co Niuni pozostało, to przeżyć ten smutek. Siedziałyśmy tak koło godziny. Nawet Protestant był poruszony chlipaniem Młodej – przychodził, głaskał ją, całował, przyniósł jej koc do przykrycia. W końcu Niunia została utulona i przysnęła.

Wieczorem, kiedy tata zabrał Protestanta na trening, zrobiłyśmy sobie z Niunią „babski wieczór”. Przy kawie ince z miodem porozmawiałyśmy poważnie. Wykorzystałam motyw z książki „The Whole-Brain Child”. Autorzy – Daniel J. Siegel i Tina Payne Bryson – radzą, żeby dzieciom tłumaczyć, że mózg składa się z dwóch półkul, z których prawa odpowiedzialna jest za emocje, a lewa za logiczne myślenie i dobrze, jak one ze sobą współpracują, czyli prawa pozwala odczuwać emocje, a lewa je nazywać. Niunia przy okazji wymieniła naprawdę sporo emocji. Wypisałyśmy je sobie, a potem grupowałyśmy na te, które są miłe do przeżywania i te – niekoniecznie przyjemne.

Próbowałyśmy sobie też opisywać odczuwanie emocji w ciele. I tu Niunia mnie zaskoczyła, bo potrafiła świetnie opisać te, które wybrała. Przykłady:
Smutek często dla niej oznacza ból głowy i ściśnięcie gardła.
Szczęście to bardzo przyjemne łaskotki w całym ciele.
Tęsknota to tak jakby ręka z pazurami rozdzierająca brzuch, jak papier…
I poetycko o spokoju: w czasie spokoju „czasem przychodzą smutki… biją się z ciszą…”

Czas świąteczny to może być też czas nauki. Nawet ważniejszej niż czytania, pisania, liczenia…

niedziela, 23 grudnia 2012


W kościele mieliśmy przejezdnego kaznodzieję. Różnił się od tutejszych tym, że się bardzo ekscytował jak mówił i był generalnie hałaśliwy. Niunia w końcu podjęła próbę uporządkowania swojej wiedzy o świecie i zapytała:
- Mamo, kto to jest?
- Hmm, nie wiem dokładnie. To ktoś, kto przyjechał, ale nie wiem skąd.
- Może z tego ośrodka dla niepełnosprawnych? – zastanawia się moja rezolutna córeczka J

sobota, 22 grudnia 2012

:)


Protestant jest przewrażliwiony jeżeli chodzi o jedzenie. Rozstraja go fakt, że może coś stracić. Jak spadnie coś na ziemię, to dostaje niemal szału. Dawniej po prostu pozwalałam mu zjadać to, co spadło i co podniósł, bo siła protestów była przerażająca. Dziś pozostały tylko resztki tego zachowania: głośne wycie, ale bez części konsumpcyjnej. Do resztek tego zachowania należy też to, że nie można na jego oczach wylać np. mleka którego nie wypił – musi mieć obiecane, że następnego dnia będzie mógł je dopić (następnego dnia zwykle nie pamięta, na szczęście, poza tym w razie czego można mleko podmienić). Całe to zamieszanie jest spowodowane bardzo wczesnymi Młodego doświadczeniami z jedzeniem, a raczej jego brakiem, więc ze zrozumieniem traktujemy te jego dziwactwa.

Tata opowiedział mi sytuację sprzed kilku dni. Jadą sobie (on i dzieciaki) samochodem, dzieciaki jedzą kanapki, a tu wydarza się najgorsza z możliwych tragedii: jedna protestatntowa kanapka ląduje na ziemi. Oczywiście Protestant podnosi lament, który tacie udaje się nieco opanować. Dojeżdżają na miejsce, wysiadają z samochodu, a Protestant ze smutnym wzrokiem podaje tacie kawałek chleba mówiąc: „tata, moja kanapecka”. Tata bierze ją (z myślą, że młody nie może jej dokończyć, a jednocześnie darzy zbyt dużym sentymentem i boi się, że się stanie z nią coś dla niego nie do przyjęcia). Synek chętnie godzi się na opcję zjedzenia kanapki przez ojca, który uświadamia sobie, że padł ofiarą synowskich fobii dopiero wtedy, kiedy zaczyna doświadczać trzeszczenia piasku między zębami… 

piątek, 21 grudnia 2012

Rodzinny klops


Zwykle jak pracuję w weekend i jestem mniej dostępna dla dzieci, muszę potem to „odpracować”. Z Protestantem sprawa najczęściej wygląda tak, że wita mnie sepleniąco-gugająco-raczkujący maluszek i pierwsze co robię, to do biorę go na ręce, a potem wtykam mu butlę z mleczkiem w dzioba. Czasem przynosi mi koc, żeby związać się z nim (jak chustą), należy go wtedy poniańczyć, pogugać do niego i już po godzinie zwykle odzyskuję normalnego ponad-5-latka. Czasem sytuacja dzidziusiowa przesuwa się na godziny wieczorne, wówczas synek ze smoczkiem ląduje w swoim łóżeczku.

Ale nie zawsze udaje mi się wyjść zwycięsko z takich sytuacji. Ostatnio, też po pracowitym weekendzie, obudziłam się z bólem głowy. I popełniłam wielki błąd: zamiast najpierw go (ból) zlikwidować, zajęłam się dziećmi. Oczywiście natychmiast się okazało, że Protestant ma fatalny dzień, nic mu nie wychodzi, wszystko go drażni (podobnie jak mnie). Niunia też przejęła panujące tego dnia nastroje i mieliśmy rodzinny klops. Nie lubię TYCH dni, ale jeszcze nie opanowałam umiejętności omijania ich szerokim łukiem.
Tytułowego rodzinnego klopsu nie opiszę oszczędzając czytelników o słabych nerwach ;)  Poza tym nie ma się czym chwalić, ujawnia się zwykła patologia, odzywają się najbardziej prymitywne destrukcyjne zachowania i takie tam ;)

Nie mieszczące się w głowie pomysły


Jednego popołudnia mogłam spędzić czas tylko z Niunią, bo wcześniej wróciłam z pracy (Niunia dzięki temu nie musiała jechać na trening Protestanta, kibicować mu i podziwiać go). Zostałyśmy same. Najpierw Niunia wpadła na pomysł, że zrobimy chłopakom niespodziankę – sałatkę. Kiedy robiłyśmy, wymyśliła, że będziemy tak na niby nagrywać program TV. Pomysł przedni! Świetnie się bawiłyśmy gadając do siebie, jakbyśmy stały przed kamerami i instruowały widzów, jak należy postępować w kuchni i co po kolei pokroić itp.
Przy konsumowaniu sałatki zmienił nam się nieco klimat i Niunia poprosiła, żebym opowiedziała, jak to było, jak ich nie było i jak to się stało, że oni się pojawili. Tym razem nie zdążyłam za dużo opowiedzieć. Niunia zatrzymała mnie na etapie marzeń o dzieciach. Interesowały ją marzenia dotyczące córeczki. To był dosyć ryzykowny temat. Mówię:
- Marzyłam o mądrej córeczce i moje marzenie się spełniło. Jesteś mądra.
- Tak? – wzdycha zadowolona Niunia – I co jeszcze?
- Hmm, nawet okazało się, że rzeczywistość przerosła moje marzenia…
- Co to znaczy?
- Nie spodziewałam się, że moja córeczka będzie taka twórcza.
- Co znaczy „twórcza”?
- Nie wiedziałam, że moja córeczka będzie miała tak dużo różnych pomysłów i że będzie je tak chętnie realizować.
- Mamo, bo mi się te pomysły w głowie nie mieszczą! Mam pomysł, jakie zadania jutro będę robić!
I tu nastąpiło spisywanie pomysłów. Jednym z nich było zadanie następujące: Niunia rozwiązuje jakieś zadanie (dodawanie lub odejmowanie), bierze karteczkę na której jest wynik tego działania, a tam dodatkowo musi przeczytać, co jeszcze ma zrobić (np. policzyć po angielsku do 20 czy powiedzieć wierszyk, albo zrobić 10 przysiadów). Kolejnego dnia zadanie zostało z chęcią wykonane J

piątek, 14 grudnia 2012

Niunia - detektyw


Wprowadziłam Niuni zadania z treścią. Pierwsze prościutkie. Zachęciłam ją, żeby zabawiła się w detektywa, a ja miałam być klientką, która przyszła po pomoc, bo nie mogła rozwiązać zagadki. Niunia weszła gładziutko, zadbała nawet o szczegóły, czyli zaopatrzyła się w kartkę, długopis i – jak na detektywa przystało – lupę.

Pierwsze zadanie bardzo jej się spodobało: „Ola kupiła 10 kwiatków, w drodze do domu zaszła do Ali i dała jej kilka kwiatków. Do domu przyniosła tylko 2. Ile kwiatków Ola dała Ali?” Ja weszłam w rolę mamy, której to córka Ola nie chce zdradzić szczegółów drogi powrotnej do domu. Niunia od razu „roztrzaskała” zadanie posługując się palcami.

Napisałam jej drugie zadanie, niemal identyczne, ale w mniej fascynującej otoczce (co pewnie było dużym błędem): „Protestant miał 12 zł. Poszedł do sklepu i kupił koparkę. Jak wrócił do domu, to miał tylko 5 zł. Ile kosztowała koparka?”. Niunia, bez podejmowania wysiłku, zaczęła panikować, że nie potrafi tego zrobić. W ogóle urządziła koncert wycia. Powiedziałam, że przerywamy pracę, więc oczywiście zaczęła ryczeć, że przecież ona chce to zrobić. Proponowałam jej przytulenie, ale zbyła mnie stwierdzeniem, że „dziś już przecież się przytulałyśmy”. Po jakimś czasie wyciszyła się, dała się utulić, przyniosła korki-liczmany i… wtedy zadzwonił do drzwi listonosz. Poszłam odebrać przesyłkę, a Niunia po chwili przybiegła, żeby oświadczyć, jaki jest wynik J

Kolejne zadania razem wymyślałyśmy i to była super zabawa.
Przykład: „Niunia miała 7 lalek, 6 misiów, 3 szklane aniołki. 1 aniołek się zbił, 2 lale oddała Ali, 3 misie zawiozła do babci”. Razem wymyślałyśmy różne pytania, np. ile zabawek zostało Niuni, ile miała na samym początku, ile zostało jej aniołków itp. 
Zabawa była świetna i myślę, że obie chętnie do niej wrócimy J

Zbliżające się uroczystości rodzinne


Niunia czytała w kalendarzu, jakie mogą być dziwaczne święta. Przeczytała, że 17 lutego jest Dzień Kota i stwierdziła, że musimy to jakoś uczcić. Jej pomysł: tego dnia urządzimy przyjęcie dla Leona (naszego kocura) i wszyscy będziemy jeść… kocie orzeszki. Widząc mój pytający wyraz twarzy dodała: „Są dobre. Próbowałam” J

Zbliżają się taty urodziny, Niunia zadaje mu więc rezolutne pytanie:
- Tata, a co ty lubisz?
Tata odpowiada w swoim typowym prześmiewczym stylu:
- Dłubać w nosie.
Niezrażona Niunia podejmuje wyzwanie i ściszonym głosem informuje mnie:
- Możemy tacie zrobić dłubaczkę do nosa… taką z korbką i dwoma wiertłami JJJ

Uszkodzony Protestant


Mamy w domu „wadliwego” Protestanta, który jest tak ugodowym chłopakiem, że czuję się, jak nie u siebie w domu ;) dziś nawet usłyszałam coś, czego nie spodziewałam się usłyszeć przez najbliższe kilkanaście lat, a mianowicie: „mamo, w czym mogę ci pomóc”. A już  miałam wizję naszej przyszłości, że do końca życia będę prosić go o bzdet w stylu: możesz wyjąć sztućce ze zmywarki?, a on będzie biegał po domu w amoku ;)
A tymczasem Protestant obrał jednego ziemniaka (po raz drugi w swoim życiu), poskładał 3 ręczniki, wyniósł wyprane rzeczy do szafek, pomógł mi spakować liczne rzeczy, których Niunia i on potrzebują na zajęcia z angielskiego… I to wszystko jednego dnia! Gorzej ;) jednego przedpołudnia J

Matematyko-plastyka


Jakiś czas temu pokazywałam dzieciom znaki > i <, czyli porównywaliśmy liczby. Urozmaiciłam im opowiadaniem o ilości kiełbasek i żarłocznym piesku, który otwiera pysk (tu dorysowałam zęby), żeby wchłonąć tę większą ilość, a dupką (słowo klucz wzmacniające zainteresowanie) odwraca się od mniejszej ilości mięsiwa. Dzieciakom bardzo się to spodobało. Tylko nie wiem, czy będą wiedziały, jak naprawdę wygląda znak większości/mniejszości, bo za każdym razem dorysowywały zęby i ogonek… ;) 

piątek, 7 grudnia 2012

Mikołajki


Kilka dni temu napisałam, jak to stało się spokojnie i zarazem nudno. No to w Mikołajki przestało tak być. Nie zorganizujemy więc wycieczki do rzeźni, bo osobistą zafundował nam Protestant ;) Hmm, muszę jednak przyznać, że my go do tego natchnęliśmy.

Zacznijmy od początku, czyli od tego, co się wydarzyło rok temu. Niunia, jako 6-latka, została uświadomiona w kwestii ściemy co do istnienia Mikołaja. Ale uświadomiliśmy ją na zasadach „wtajemniczenia”. Niunia dowiedziała się, że cała historia z pojawianiem się świętego Mikołaja, to jeden wielki przekręt, ale zorganizowany przez dorosłych po to, żeby dzieciom sprawić radość. Niunia była zachwycona, bo oto została włączona w konspiracyjne życie dorosłych. Przejęła się bardzo zasadą, żeby nie mówić młodszym dzieciom i tym starszym, bardziej naiwnym i nadal wierzącym, że święty Mikołaj nie istnieje. Dużym sprawdzianem okazał się kontakt z Protestantem, ale dzielnie przez to przebrnęła. Nawet częściej niż wcześniej wspominała o potrzebie pisania listów do Mikołaja J

Zastanawialiśmy się więc już we trójkę (ja, mężuś i Niunia), czy uświadomić Protestanta. Sytuacja sprawiła, że stwierdziliśmy, że może lepiej by było, gdyby wiedział, bo na Mikołajki chcieliśmy mu sprawić rękawice bramkarskie, które mógłby w sklepie przymierzyć. Tata 5 grudnia zabrał Protestanta na zakupy, dokonali wspólnie odpowiedniego wyboru, tata oświadczył, że to od Mikołaja i wszyscy do następnego dnia rano myśleliśmy, że sprawa jest załatwiona. Jednak 6 grudnia otrzeźwiły mnie poranne sceny czarnej rozpaczy. Mikołaj zapomniał o moim synu! Nie będę opisywać całego rozstroju, był on długi i dosyć męczący.
W końcu zdołałam utulić zrozpaczonego i mówię: przecież dostałeś wczoraj rękawice bramkarskie.
Na to Protestant: ALE TO BYŁ PREZENT OD TATY!!!! (i wycie)
No cóż, nie mogłam do tej tragedii dokładać jeszcze kolejnej w formie oświadczeń, że istnienie Mikołaja to ściema. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko brnąć w kłamstwo. Tuląc Młodego zaczęłam opowiadać o dziwnym telefonie, który dostał tata kilka dni temu (tu Niunia przerwała ubieranie się i przyszła w swoim „stajniku”, który dostała „od Mikołaja”, żeby też posłuchać). Opowiedziałam o tym, jak to Mikołaj zadzwonił do taty i powiedział: „słuchaj, stary, mam problem. Dzieciaków tak dużo, a ja nie wyrabiam na zakrętach…”. Protestant był urzeczony historią J Urzeczony do tego stopnia, że jak wychodziliśmy wieczorem z basenu zaczął głośno – żeby inne dzieciaki mogły usłyszeć – opowiadać, jak to Mikołaj zadzwonił do JEGO taty po pomoc. A tata żarliwie potwierdzał jego wersję, a nawet dodawał kolejne szczegóły dotyczące np. negocjacji J (tu musiałam pilnować, żeby za bardzo go wyobraźnia nie poniosła :P).

Uświadomienie Protestanta nastąpi więc w przyszłym roku J chyba że ktoś nas w międzyczasie wyręczy J

środa, 5 grudnia 2012

Niunia przejmuje odpowiedzialność


W  naszej opowieści pojawia się wreszcie pozornie nieobecny przez cały czas tato J Pozornie, bo jednak całe popołudnia to on jest odpowiedzialny za młodzież, głównie za dostarczenie jej na zajęcia popołudniowe i z powrotem. A mało o nim piszę, bo nie towarzyszę im zwykle w tych wyprawach. Ale mogę spisać zasłyszaną historię z jednej z takich podróży.
W samochodzie Protestant usiłuje coś tacie wytłumaczyć. Niestety ograniczenia językowe jednego i umysłowe :P drugiego nie pozwalają im się dogadać. W końcu Niunia przejmuje tytułową odpowiedzialność i mówi: „Protestant, powiedz mi, a ja wytłumaczę tacie”. Protestant podejmuje wyzwanie, ale niestety nic z tego nie wychodzi i Niunia oświadcza Protestantowi: „Ja też cię nie rozumiem”. Na co tata filozoficznie dodaje: „Bo on mówi do nas w przypowieściach…”. Po tym zaśmiali się tylko Niunia i tata, a Protestant… zaprotestował ;)

W temacie przejmowania odpowiedzialności przez Niunię pozostaje ostatnia wizyta znajomych. Siedzimy sobie i gadamy. W pewnym momencie zapada cisza, bo wszystkim czasowo skończyły się tematy. No więc Niunia znowu przejmuje tytułową odpowiedzialność za zabawianie gości i oświadcza: „wiesz, ciociu, dziś to mamy porządek w domu, a zwykle jest bałagan”. No cóż, można i tak ratować zanikającą konwersację ;)

wtorek, 4 grudnia 2012

Nasz dzień praco-nauki


Zwykle budzę się jakieś dwie godziny przed dzieciakami i mam czas na swoje sprawy (siedzę sobie w łóżku i robię, co mam robić). Potem zwleka się Protestant, przychodzi do mnie i spędzamy sobie czas przytulając się i walając po łóżku (w czasie różnych zawirowań jest to też moment na seplenienie i wielokrotne „rodzenie się”). W międzyczasie młody prosi mnie o mleko z miodem – to jego używka na dobry początek dnia J Od dłuższego czasu prosi po angielsku, bo wie, że mam słabość do brzdąców mówiących w tym języku i szybciej udaje mu się uzyskać pozytywny efekt. Generalnie te poranki dają nam obojgu dużo radości.
Potem budzi się Niunia, też trochę jeszcze się przytulamy i powoli zaczynamy negocjować przebieg dnia.

W poniedziałek rozpoczęliśmy od lekcji wychowania fizycznego na basenie. Początek dla dzieciaków po prostu wymarzony, tym bardziej, że coraz pewniej czują się w wodzie bez pływaczków (dotyczy to szczególnie Niuni), pływają, nurkują, robią fikołki pod wodą.

Kiedy wracamy, dzieciaki są nieco zmęczone, głodne, ale zadowolone i mają ochotę na pracę umysłową. I właśnie w ten poniedziałek Niunia dostała jako pierwsze zadanie przeczytanie dwóch rozdziałów jednej książeczki i… na tym nie skończyła. Zawzięła się i czytała ją dalej. Zrobiła sobie tylko przerwę na grę matematyczną, do której wystawiłam paluszki-umilacze (ten drobiazg skusił też Protestanta, który generalnie mógłby nie grać, bo zadania były trudne, acz z liczydłami wykonalne). W nagrodę też każdy wziął tyle paluszków, ile mu przysługiwało z racji zdobytego miejsca. Wszyscy byli szczęśliwi, zrealizowani i nieco najedzeni.

Potem obiad. Ze względu na
- nietypowe kurowanie domowe (obarczone dodatkowymi zajęciami),
- niezbyt wysublimowany smak,
- nikłe zdolności kulinarne,
- oraz to, że dzieci już dawno wyrosły z uroczego etapu, na którym wszelkie (nawet ciężkostrawne i niestrawne) potrawy komentowane były prostym stwierdzeniem: „ale doble”,
- i na to, że tata dodatkowo rozwydrzył ich kubki smakowe wysublimowanymi potrawami serwowanymi w weekendy…
stałam się mistrzynią odgrzewania J
Babcie, rozumiejąc naszą trudną sytuację oraz przede wszystkim kochając wnuki i nie chcąc skazywać ich na śmierć głodową, stanęły na wysokości zadania i zaopatrzyły wszelkie nasze zamrażalniki w przeróżne pierogi, gołąbki, pulpety… J

Tego dnia trzeba było obrać jedynie ziemniaki. Protestant rzucił się, żeby mi pomagać. On naprawdę ostatnio przechodzi metamorfozę. Siedział bardzo długo nad jednym ziemniakiem i ani razu nie rzucił nożem (ryzykowałam dając mu go do ręki i znając jego zapędy ;)). A Niunia czytała nam uświetniając ten wspólnie spędzany czas. A kiedy tata wrócił z pracy, mogła się pochwalić, że przeczytała całą książeczkę J
Po południu dzieciaki ruszyły z tatą „w teren”. Zajęcia muzyczne, treningi i inne.

Nic tylko delektować się, że tak dobrze i spokojnie nam jest ze sobą J Ale, jak tak dalej pójdzie, to ten blog będzie nudny. Krwawe wydarzenia podnoszą jednak atrakcyjność ;) No cóż, jak trzeba będzie, to zorganizujemy wycieczkę naszej szkoły do rzeźni :P 

sobota, 1 grudnia 2012

Szkoły demokratyczne

Spotykam się z dużym oporem, jak ujawniam fakt prowadzenia ED. Ludzie tak bardzo są przyzwyczajeni do utartych ścieżek i chyba tak bardzo wyprani przez tradycyjną edukację, że nawet nie są w stanie spojrzeć inaczej. Wczoraj spotkałam się z zarzutem, że jestem nadopiekuńcza. Jeżeli nadopiekuńczy rodzice to tacy, co nie pozwalają, by ich dziecko zostało "przeczołgane" przez system, ze względu na jego mniejszą odporność na stres, to trudno, jestem nadopiekuńcza.
Prawda jest taka, że gdybym wiedziała, że szkoła spełnia moje wymagania, to posłałabym tam dzieci. Ale to musiałaby być szkoła, w której dzieciaki:
* mogłyby rozwijać swoje pasje
* mogłyby uczyć się z radością
* nie musiałyby w jednym momencie robić tego, co inni
* byłyby inspirowane, a nie przymuszane
* nie musiałyby uczyć się "na oceny"
* spędzały tam czas chętnie i przede wszystkim bez stresu
* .........
Nierealne marzenie? A jednak niekoniecznie. Takie szkoły powstają i mam nadzieję, że doczekam się jednej w naszych okolicach:
http://www.edukacjademokratyczna.pl/

wtorek, 27 listopada 2012

Cudowna przemiana


Protestant wiele w swoim krótkim życiu doświadczył, niestety też wiele złego. Jak zaczęłam rozumieć, dlaczego jego zachowania są takie a nie inne, przestałam (w dużej mierze, bo nie zawsze) wymagać, żeby zachowywał się inaczej.
Przyzwyczaiłam się, że jak tata pokrzykiwał dla żartu: „męczymy matkę!” to on był pierwszy, żeby mnie sprać i to nie dla żartu.
Przyzwyczaiłam się, że wyznawał wszystkim (na czele z kotem), że ich kocha, a mnie zgrabnie pomijał.
Przyzwyczaiłam się, że na moje nawet super delikatne prośby w stylu: „synku, potrzebuję twojej pomocy” reagował krzykiem, agresją, rzucaniem się na podłogę.
Przyzwyczaiłam się też do tego, że to ja byłam od pomagania, przynoszenia, pocieszania, przytulania (jedynie na życzenie) i wielu innych eksploatujących mnie maksymalnie i bezlitośnie czynności.

Czułam jednak, że możliwa jest zmiana. No i tak się stało, bo Protestant w końcu był w stanie powiedzieć, że mnie kocha, choć wyznanie to niezmiennie było specyficzne: „kocham cię… i tatę też” J
Synek zaczął mi też robić niespodzianki, prezenty, laurki…, ale wręczanie ich też brzmiało charakterystycznie: „to dla ciebie… i dla taty, musisz się podzielić” J

A wczoraj był dzień historyczny. Zacznę od wieczora. Poprosiłam Protestanta, żeby mi coś przyniósł – wykonał bez zająknięcia. Po chwili znowu go o coś poprosiłam, na co mój małżonek zasyczał ostrzegawczo: „Ryzykujesz”. Ale Protestant znowu wykonał i nawet nie jęknął, nie mówiąc już, że mógł:
zawyć,
wrzasnąć,
rzucić się na podłogę,
siąść z impetem na pupę,
głośno werbalnie wyrazić swój sprzeciw,
podważyć sens robienia tego,
wyzwać kogoś (mnie lub przynajmniej Niunię),
całą drogę tupać,
warczeć,
buczeć,
coś zwalić po drodze,
wrzeszczeć, że on sam jest głupi,
oskarżyć mnie o brak uczuć wyższych względem niego,
wrzeszczeć, że jak go nie kocham, to mogę go wyrzucić
I oboje z mężem uznalibyśmy to za… normę.
A tu nic takiego się nie wydarzyło!!! Co więcej: NIC TAKIEGO SIĘ NIE WYDARZYŁO ANI RAZU W CIĄGU CAŁEGO DNIA! A oboje z mężem każdą z tych reakcji, a nawet różne ich kombinacje uznalibyśmy za „normalne” w przypadku Protestanta ;) To znaczy, normalne w przypadku relacji Protestant – mama czy Protestant – tata. Bo babcie i dziadek znają „wnuczka-do-rany-przyłóż”. My (a szczególnie ja) pozbawieni byliśmy tej przyjemności.

Cudowna przemiana jest rozwleczona w czasie. Ale jest! I jest naszpikowana naszymi staraniami (ze strony rodziców) głównie o to, żeby nasze relacje były lepsze (a nie o to, żeby Protestant przestał protestować). I to naprawdę niesamowite widzieć, jak starania przynoszą rezultaty.

Oczywiście aż tak naiwna nie jestem, żeby wierzyć, że to jest trwały efekt. Spodziewam się (nawet częstych) nawrotów dawnego Protestanta. Dlatego imię jego pozostanie nadal niezmienione J

niedziela, 25 listopada 2012

Pamięć Niuni


Niunia bardzo szybko nauczyła się wierszyka, który potrzebny jej będzie na przedstawieniu w teatrzyku. Siadła koło mnie i refleksyjnie stwierdziła: „mama, jak chodziłam do przedszkola, to nic nie mogłam zapamiętać. A teraz wszystko pamiętam!”
Co za spostrzegawczość!
Rzeczywiście pamięć Niuni, jak wynika z moich obserwacji, wymaga szczególnych warunków. I takie zapewnia jej znajome otoczenie, przewidywalność, bezpieczeństwo wynikające z bycia w rodzinie, unikanie niepotrzebnych stresów, nadmiaru bodźców… Dla Niuni nawet przedszkole, które generalnie jest przyjaźniejsze niż szkoła, było miejscem, w którym trudno jej było się skoncentrować, usłyszeć, spostrzec, a co za tym idzie – dobrze wykonać zadanie. Nauczycielka twierdziła, że Niunia musi po prostu w końcu pojąć, że polecenia kierowane do grupy są poleceniami kierowanymi też do niej :0 No cóż, nie dało się wytłumaczyć, że w czym innym tkwi problem. Ostatecznie, jak coś trzeba było zrobić, przynieść, przygotować, Niunia często tego nie miała (szczególnie w zerówce, bo panie przestały zupełnie wywieszać karteczki dla rodziców, żeby dzieci przygotowywały się do warunków szkolnych). To był trudny czas i dla nas, i dla Niuni, która niejednokrotnie musiała przeżywać, że o czymś nie wiedziała, albo nie pamiętała. I rosło w niej niestety złe mniemanie o sobie jako osóbce o ułomnej pamięci.

Ale ED nie chroni nas w każdym momencie. Niunia co prawda pamięta, co się działo na zajęciach popołudniowych, ale ma problemy z umiejscawianiem zdarzeń w czasie (nadal „obstawia” czy wczoraj to było „wczoraj” czy „jutro”). Część zajęć dodatkowych ma w Pałacu, do którego zjeżdża się dziatwa z różnych stron naszej mieściny. Niunia wspominała coś o zbliżających się koncertach, ale zupełnie nie umiała osadzić ich w zbliżających się miesiącach/tygodniach/dniach. A w poniedziałek, już w Pałacu, okazało się, że zamiast zajęć muzycznych będzie koncert, a Niunia… w dresach. Na szczęście jasnych, więc jakby bardziej szykownych, ale pewnie jej wygląd daleko odbiegał od dzieci ubranych na galowo. Matki oczywiście wśród publiczności zabrakło. Przełknęłam to, bo pomyślałam, że następny koncert będzie za kilka miesięcy i na pewno się dowiem (czyli ubiorę odpowiednio Niunię i sama się wybiorę). A tu kilka dni później, kiedy to Niunia i Protestant wybrali się na zajęcia plastyczne dostaję telefon od zszokowanego taty, że znowu jest koncert! No tym razem Niunia była w „szykownych” zielonych dresach i pasującej do nich, a nie do okoliczności, bluzce (bo na zajęcia plastyczne mają się ubrać tak, żeby się nie obawiać pobrudzeń). O zgrozo! Dziecko znowu ubrane jak „dziewiąte dziecko dozorcy”, a na przedstawieniu znowu brak matki.
Próbując się pogodzić ze swoim nowym wizerunkiem matki co najmniej zaniedbującej dzieci, podzieliłam się refleksjami z koleżanką, mamą FASolki i co słyszę: „ja mam to niemal na co dzień”. Jej córeczka chodzi do szkoły. Nauczycielka, owszem, zapisuje wiadomościami karteczki, ale one mają tendencję do wędrowania po tornistrze i ujawniania się w zupełnie innych okolicznościach. Na myśl o tym, że musiałabym przełykać gorycz świadomości własnej patologii każdego dnia, robi mi się lżej J

czwartek, 22 listopada 2012

Odkrywanie świata


Staram się wyłapywać zainteresowania dzieciaków i za nimi podążać, wykorzystując je w późniejszej nauce. Ostatnio Niunia w poczekalni u lekarza zadała mi pytanie, dlaczego tam ma dwa cienie. Zachęcałam, żeby sama odkryła przyczynę, ale jej się nie udawało, więc powiedziałam, że w domu przeprowadzimy eksperyment.
Przeprowadziłyśmy. Nawet Protestant się włączył i był zachwycony.
A wczoraj, jak zapytałam, co Niunia by chciała napisać (chodziło mi o nieszczęsną kaligrafię ;)), ona stwierdziła, że… książę o eksperymentach i odkryciach. I już mamy pierwszą jej stronę, a na niej opis: „Jak zrobić dwa cienie” J Jeżeli ktoś nie wie, to tu nie zdradzę naszego „przepisu”, ale za jakiś czas będzie można o tym przeczytać w pewnym rozchwytywanym bestsellerze, który będzie posiadało każde szanujące się gospodarstwo domowe J

piątek, 16 listopada 2012

Ostatnie zamieszki


Protestant zadecydował, że będzie pisał na komputerze. Zaczął od najbardziej znanych słów: mama, tata, kot, rak… Kiedy już był bardzo zaawansowany w pracy (całe 2 linijki!) przypadkowo niemal wszystko skasował. Ta strata wywołała napad szału: biegał, krzyczał, rzucał się na podłogę, bił się po głowie… :( Odczekałam, aż będzie w stanie coś usłyszeć zza tej rozpaczy i zaproponowałam, że go poprzytulam i pomogę w odtworzeniu tekstu. Zgodził się. Uff! Ale humor mu już nie wrócił. Zaproponowałam więc, żeby napisał coś śmiesznego. Tu się ożywił i napisał (czytelnicy o słabych nerwach mogą dalej nie czytać): kupa, pupa i siku. Potem doszły bardziej rozbudowane: mokra pielucha, kupacz w nocniku itp.
Wydrukowałam stworzone dzieło. Dzieciaki zaczytywały się w nim i jeszcze wieczorem chciały podzielić się z tatą absolutnym hitem dnia, czyli „pampersem gołego dzidziusia” J
Czy jakieś dziecko tak chętnie i z taką radością dzieliło się z rodzicami słynnym zdaniem „Ala ma kota”? Protestant powinien pisać nowoczesne elementarze ;)

czwartek, 15 listopada 2012

Basenowe rewolucje


Ostatnio dziatwa miewa (akceptowalne) napady rozstroju emocjonalnego. Jednak basen należał do miejsc, które zawsze było azylem dla mej znękanej duszy. Dzieciaki szalały, ale wg ustalonych zasad. Do tej pory umawialiśmy się, że jedno przez określony czas jest w pływaczkach, a ja drugim się zajmuję, potem jest zmiana, a na koniec oboje są w pływaczkach, żebym mogła sama też chwilę popływać. Dziś cały dotychczasowy porządek rypnął z hukiem, a raczej z wrzaskiem.

Niunia rozsmakowała się w pływaniu bez pływaczków i nie chciała już do nich powrócić. Nie mogę sobie jednak pozwolić na pilnowanie i Niuni, i Protestanta bez zabezpieczeń. Już i tak ich ekscesy (nawet w pływaczkach) powodują wzmożoną czujność ratowników. Nie zgodziłam się więc na Niuni nowe warunki (że ona ciągle samodzielna, ale pod moją opieką), więc zaczęła wyć i przy okazji zalewać się rzewnymi łzami (bałam się, że nas wyproszą ze względu na pozostawianie po sobie zbyt dużej ilości płynów fizjologicznych ;) ). Pozostałe argumenty były zwerbalizowane i dosyć typowe: „już mnie nie kochasz”, „chcesz się mnie pozbyć”, „możesz mnie wyrzucić”…

Ostatecznie zakończyliśmy pobyt na basenie w baseniku dla maluszków. Moje szkolniaki miały niezłą zabawę w udawanie 2-3 latków (sposób chodzenia, gadania, taplania się w wodzie, zjeżdżanie z półmetrowej zjeżdżalni). I jak na 2-3 latki przystało, obrażali się, jak tylko odwróciłam się na chwilę do drugiego. Ale weszłam w rolę J też do nich paplałam, łapałam, jak zjeżdżali, cieszyłam się, jak chlapali wodą. Co więcej – bohatersko wytrwałam w swojej matczynej roli w szatni, kiedy to Protestant i Niunia dawali się wycierać, ubierać i jednocześnie trenowali ulubione pytanie Niuni sprzed 4 lat: „amamamitati?”. Wytrwałam, mimo że ogólny widok wzbudzał wyraźną szczerą litość ze strony innych użytkowników szatni. Ale ja po prostu przyjęłam z godnością (nienależne mi) współczucie ;)
Ten rzut regresu skończył się w samochodzie. Dzieciaki odzyskały spokój ducha, co zaowocowało też „mnóstwem” chętnych rąk do pomocy przy gotowaniu obiadu po powrocie J

Wyjaśnienia dla „zniesmaczonych” J zabawa w maluszki jest w przypadku moich dzieci najlepszym lekarstwem na złe samopoczucie i utratę równowagi. Doświadczenie mnie nauczyło, że lepiej będzie, jak zaufam instynktowi Młodzieży, niż jak będę narzucać im swoją wizję ich zachowań. Tego typu moje podejście w dużej mierze zawdzięczam książce Hanny Olechnowicz „Dziecko własnym terapeutą”, którą wszystkim rodzicom polecam. A tam strategii autoterapeutycznych jest opisanych więcej J

wtorek, 13 listopada 2012

Nasze patenty na ciekawą naukę


Patent na czytanie


Nie chcę Niuni zniechęcić do czytania, a zachęcanie jest dosyć trudne, ale ostatnio w czasie rozmowy urodził się nam pomysł (zwykle najlepsze pomysły rodzą się, jak obie poszukujemy rozwiązania i wcale moje propozycje nie okazują się lepsze). Wymyśliłyśmy (że tak sobie przypiszę część zasług), że ja napiszę na komputerze różne polecenia, Niunia je przeczyta (może nawet po cichu), wykona je, a ja będę wiedziała, czy przeczytała bezbłędnie. Trochę inwencji twórczej i zadanie daje dużo radości nam obu J np. jak Niunia czyta, że ma zrobić pirueta, przyskakać na jednej nodze do matki i ją ucałować w czoło, albo podejść do lusterka, szeroko się uśmiechnąć i powiedzieć do odbicia: „lubię cię” (tu Niunię poniosło, bo też poprzytulała „siebie” ;)).

Patenty na matematykę:

Na razie są dwa oryginalne, lubiane przez dzieci.

Pierwszy to menu na śniadanie. Spisuję, co dziatwa może sobie zamówić danego dnia dodając cennik J (nie sądzę, żeby ktoś chciał się stołować w naszej restauracji, bo ceny są nieco wygórowane, np. kromka chleba 6 zł, ceny obejmują tylko złotówki, bez groszy i innych walut ;)). Idea jest taka, że dzieciaki same czytają, wybierają, sumują ceny przy użyciu liczydła i płacą (codziennie tymi samymi pieniędzmi – żeby nie było, że dorabiam edukując domowo ;)). Protestant zwykle w takich chwilach udaje dzidziusia i wtedy Niunia zaczyna mu matkować. Nie sprzeciwiam się, bo to ona jest pierwszoklasistką i jej się przyda ćwiczenie z liczeniem. A Protestant niech przynajmniej się patrzy.

Drugi to gra matematyczna, w której osobiście jesteśmy pionkami (wymysł Niuni). Jak się ją rozłoży, to pokój, przedpokój i kuchnia wyglądają jak pobojowisko, bo gra składa się z licznych kartek połączonych ze sobą taśmą. Na poszczególnych polach są działania wymyślone głównie przez Niunię (i wcale nie takie proste). Jest kilka pustych pól, ale nikt się nie cieszy, jak na nie trafi, bo mamy dwa rodzaje zwycięzców: 1. ten, kto dojdzie pierwszy do mety, 2. ten, kto wykona najwięcej zadań (prawidłowo). Gra bardzo pobudza emocjonalnie, daje dużo radości. Po każdym graniu ćwiczymy „pocieszanie przegranego” (często  jednak przegranego nie ma, bo zwycięstwa mogą się rozłożyć, ktoś pierwszy jest na mecie, ale ma mniej wykonanych zadań).


Brakuje mi patentów na pisanie liter w wersji "pisanej". Kaligrafia mnie nigdy nie pociągała (już sama nazwa brzmi zniechęcająco ;)), więc trudno o jakiś sensowny pomysł...

niedziela, 11 listopada 2012

Sztuka pomagania


W wydaniu Niuni
Niunia i Protestant dostali przykaz ubrania się. Po pewnym czasie słychać głośne protesty w formie powtarzanego dobitnie z dużą częstotliwością: „NIE, NIE, NIE!”. Postanawiam nieco to zignorować i kieruję uwagę na Niunię pytając: „Niuniu, ubrałaś się już?”, po czym słyszę odpowiedź: „jeszcze nie miałam czasu, przecież pomagam Protestantowi” J

W wydaniu Protestanta
Protestant siedzi z wyraźnie zatkanym nosem. Biorę chusteczkę i informując, co zamierzam zrobić ruszam w jego kierunku. Słyszę wyjątkowo zgodne (czyt. nieprotestacyjne): „Mama, pomogę ci” – i jednocześnie obserwuję, jak palec ląduje w nosie J

Bezcenne, nieco nowatorskie zasady:
1. Pomagaj innym według własnego pomysłu.
2. Pomagaj używając wszelkich dostępnych narzędzi.



piątek, 9 listopada 2012

c.d.


Niunia i Protestant nadal podminowani. Odpuszczam im niemal wszystko. Nie uczymy się więc zbyt dużo, staram się, żeby czas był dla nas przyjemny.

Wczoraj Niunia zaczepiała Protestanta, zupełnie nie przejmując się brakiem poparcia dla swych działań ze strony matki. Mówiłam, prosiłam, tłumaczyłam, w końcu posunęłam się do gróźb. Powiedziałam, co mi przyszło pierwsze do głowy, że jak nie przestanie, to dostanie karę taką, jaką ja dostawałam w szkole (i zaraz się okaże w jakich patologicznych warunkach się uczyłam :P).

Kiedy to wypowiedziałam, zorientowałam się, że to tylko pobudziło jej ciekawość. Intuicja mnie nie myliła. Niunia z premedytacją zrobiła kolejną małą złośliwość bratu i z fascynacją zaczęła słuchać , jak to było w zamierzchłych czasach, jak mama chodziła do szkoły.
Kazałam jej 100 razy napisać: „Nie będę bić Protestanta” J A moja córeczka… z radością zabrała się do roboty (wszak jej matka w swojej wczesnej młodości z godnością ponosiła tego typu kary :P). Po kilku zdaniach zapał jej opadł. Pojęła sedno kary. Wzięłyśmy wtedy liczydło, dzięki czemu „język polski” przeszedł w „matematykę”. Obliczałyśmy ile ma już napisane, ile jeszcze powinna. Powiedziałam, że daruję jej 90 zdań, więc ile jej zostaje… Był też aspekt obejmujący mikrohistorię naszej rodziny, bo Niunia była ciekawa, jakie to zdania musiała po 100 razy pisać jej mama J

Jak tata wrócił z pracy, Niunia z dumą prezentowała efekty swojej działalności. Kara może nie odniosła swojego skutku, ale pobudziła ją intelektualnie. I ostatecznie miło spędziłyśmy czas, a Protestant mógł spokojnie się pobawić. 

środa, 7 listopada 2012

Czarna seria


Koszmarny dzień niestety rozpoczął „czarną serię” dni gorszych. Powody upatruję dwa: 1. Koniec miodowego miesiąca ED (u nas były w takim razie dwa miodowe), 2. Niedawne wydarzenia w rodzinie.
To drugie jednak jest bardziej prawdopodobne. Strata, jaką jest śmierć dziadka, została bardzo wyraźnie odnotowana szczególnie przez Niunię. Najpierw był etap przepracowywania słownego. Ciągłe rozmowy, dyskusje, dociekania… jak to jest, co się dzieje, dlaczego, co potem…? Na szczęście w naszym życiu na co dzień funkcjonuje Bóg i mamy gotowe odpowiedzi.

Niunia dwa dni temu usiadła i stwierdziła, że ona jednak chce „umarnąć”. Uświadomiła sobie, że życie jest czymś, co można stracić i postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Oświadczyła, że w takim razie nie będzie jeść. Nie dawała się przekonać, że ta postawa nie ma sensu. Dopiero jak jej oświadczyłam, że nie dam jej umrzeć, bo ją kocham i w ostateczności zawiozę ją do szpitala, gdzie podłączą jej kroplówkę… z wyciem zmieniła zdanie. Wizja kroplówki mnie uratowała.

Wczoraj z kolei dochodziło do regularnych bitw między Niunią i Protestantem. Oboje byli tak nabuzowani, że traciłam cierpliwość. Nasza domowa szkoła zamieniła się w piekiełko. W końcu trampolina okazała się wybawieniem.
Czułam, że muszę dzieciaki trzymać wobec siebie na dystans, a one jak na złość lgnęły do siebie. Potem już tylko drobna iskierka i wybuch. Jak chciałam w spokoju zrobić śniadanie, dałam Protestantowi jakieś zadanie, a Niuni do wyboru: trampolina czy umilanie mi czasu w kuchni czytaniem. Wybrała trampolinę. Jak opadała z sił, dawałam jej znowu alternatywę: skakanie – czytanie, a ona długo jeszcze wybierała skakanie. Protestant dostał do wyboru: kolorowanie lub trampolinę. Wybrał drugie i dzięki temu energia im trochę opadła. Ale przepychanki i rozpacze z byle powodu trwały.

Wieczorem lekkim pocieszeniem było okazanie zrozumienia przez nieznękanego napadami młodzieży taty, który doświadczył tylko jednego rzutu rozpaczy w wykonaniu Protestanta. Z powodu lizaka. Który rzekomo miał się rozpuścić. I żadne argumenty czy odwoływanie się do dotychczasowych 5-letnich już życiowych doświadczeń nie pomogły. Czarna rozpacz i koniec.

Kolejny dzień – tym razem nie jestem taka naiwna, spodziewam się problemów, więc odkładamy naukę i idziemy na basen. 

I czekam na powrót miodowego miesiąca  naszej ED...

poniedziałek, 5 listopada 2012

Koszmarny dzień


Niunia obudziła się w fatalnym nastroju. Była marudna, narzekająca, nieszczęśliwa i niezadowolona ze wszystkiego. Protestant chętnie podłączył się pod jej nastrój, bo idealnie pasował on do jego całościowego nastawienia do życia ;) Co mi pozostało? Stwierdziłam, że na dobrą sprawę możemy sobie zrobić koszmarny dzień: z koszmarną córeczką, koszmarnym synkiem i koszmarną mamą (wszystko inspirowane „Koszmarnym Karolkiem” – koszmarną lekturą, która jednak zdobyła w naszej rodzinie dużą popularność).

Dzieciom od razu poprawiły się humory i zaplanowaliśmy koszmarne czynności, m.in. wykonanie koszmarnych malowideł (oczywiście palcami, bo koszmarne dzieciaki nie używają pędzelków), koszmarną bitwę między dzieciakami…

Rola koszmarnej mamy mi też bardzo odpowiadała, taka miła odmiana, bo nie musiałam się pilnować :D Pokrzykiwaliśmy na siebie, brzydko się do siebie odzywaliśmy i tłumaczyliśmy, że przecież tak robią koszmarni ludzie. Okazało się, że pierwszy wymiękł… Protestant. On jednak ma tylko wprawę w byciu koszmarnym ;) a nie w znoszeniu koszmarnej rodziny. Chyba nieprędko powtórzymy to koszmarne doświadczenie J

czwartek, 25 października 2012

Konferencja o Niuniach, Protestantach i innych Kosmiciątkach

Serdecznie polecam konferencję opisaną tu:
http://odpowiedzialnaadopcja.blogspot.com/2012/10/konferencja-w-centrum-zdrowia-dziecka-w.html

Ja niestety w tym czasie pracuję (taki los matek edukujących dzieci domowo w godzinach przedpołudniowych...).

Protestanckie zmagania


Poniedziałek
Protestant przynosi z treningu piłki nożnej karteczkę od trenera dla nauczyciela-wychowawcy. To taki zwyczaj w tej szkółce piłkarskiej. Ma motywować dzieci do lepszej nauki i dobrego zachowania. W razie jakichś uwag piłkarz może być czasowo zawieszony.

Treningi dla Protestanta są najważniejszą aktywnością. Żyje nimi. Co prawda w czasie gry zachowuje się dosyć oryginalnie: trzyma się na uboczu, zagaduje bramkarza, oczyszcza nos palcem… ale wyobrażam sobie, jak trudno mu pogodzić pasję kopania piłki z niechęcią do tłumku zwykle tę piłkę otaczającego. Grunt, że Protestant wychodzi z treningów szczęśliwy.

No więc Młody wraca do domu, wręcza mi kartkę, której znaczenie tata mu po drodze wyjaśnił i oświadcza mi, że chce wykonać jakieś zadanie, za chwilę sam decyduje, że będzie to kolorowanie (którego nienawidzi!). Jest 20.30, wiec nie bardzo chcę się zgodzić, bo tu jeszcze kolacja, kąpiel, przebieranie, ale siła protestacyjnego nacisku jest duża, więc ulegam. Synek angażuje całego siebie, obrazek wychodzi idealny, Młody odchodzi dumny, a ja – jak durna – nabieram nadziei na cudowną przemianę dzięki trenerowi.

Wtorek
Z rana pryska cały czar. Protestant budzi się nabuzowany. Przychodzi i oświadcza ze złością, że chce wykonywać zadania, wybiera sobie jakieś i mu nic nie wychodzi. Złości się jeszcze bardziej. W końcu pozwala siebie poprzytulać. Wiem, że nie ma sensu mówić o wymaganiach trenera, bo on je zna aż za dobrze i napięcie związane z możliwością utraty ulubionego treningu nie pozwala mu normalnie funkcjonować. Zagrożenie stratą to idealny demotywator w protestanckim życiu :(

Środa
Z rana siadam nad karteczką od trenera i głośno myślę, co tam napisać. Protestant bawi się obok na podłodze i uszami strzyże. Mówię i notuję: „nauka: chętnie uczy się tego, co sam sobie wybierze. Zadania wykonuje sumiennie i do końca [zgrabnie pomijam wszystko, co wydarza się dosyć często w czasie ich trwania]. Zachowanie: STARA SIĘ zachowywać odpowiednio, być miłym, zwykle przestrzega ustalonych zasad [przestaję pisać i dodaję:] może następnym razem będę mogła dopisać, że jest uczynny, jak mój synek zacznie mi więcej pomagać?” Protestant promienieje z zachwytu. A ja wiem, że cokolwiek by się wydarzyło, nie chcę mu zabrać tej największej przyjemności, jaką są treningi, więc karteczki do trenera mogę wykorzystać jako element wzmacniający – może niezbyt liczne ;) – ale jednak występujące dobre elementy jego zachowania i stylu nauki. No i z trwogą myślę, jaką ocenę dostałby od innego nauczyciela, przy którym byłby sobą…

wtorek, 23 października 2012

Bocian i TE sprawy


Ostatnio jak skończyłam działania z dzieciakami, dałam im masę solną, usiadłam w drugim pokoju, żeby popracować. Kontrolnie oczywiście podsłuchiwałam.
I słyszę, że jedno z "ich dzieci" (czyli jakiś mój wnuk  ;) ) pyta się o to, skąd się biorą dzieci. Spodziewam się historyjki o bocianie ;), a tu:
Niunia (jako matka) odpowiada: To taki stosunek z naszych ciał…
Protestant dodaje: Siusiak z cipką się połączą, takie dwa jajeczka…
Niunia podsumowuje: Potem mama jest w ciąży i rodzi dzidziusia…

Jak czasem z nimi rozmawiam, to mam wrażenie, że jednym uchem wlatuje, drugim wylatuje, a tu się okazuje, że całkiem sporo zostaje im między uszami J

Spacer matematyczny


Ładna pogoda i przymus siedzenia nad lekcjami to mieszanka niezbyt łatwa do zniesienia nie tylko dla dziecka, ale też dla rodzica. I właśnie przydarzyło nam się takie połączenie. Piękne jesienne słońce i nauka. Ale wyszliśmy z domu. Z kredą. I spacer był podszyty matematycznym duchem J

Na każdym skrzyżowaniu rysowaliśmy strzałki z cyframi, a między nimi działanie. Dalej szliśmy wg strzałki, która wskazywała prawidłowy wynik. Dzieciaki były zachwycone! W moich planach było, że będę przewodnikiem, nauczycielem i osobą dzierżącą kredę w dłoni. Szybko musiałam to zmodyfikować, bo Niunia chciała przewodzić. Protestant oczywiście też. Oboje chcieli być nauczycielami i dysponentami kred. Pozostało mi tylko wycofanie się na pozycję negocjatora łagodzącego konflikty. Ale zaangażowanie dzieciaków w działania było podbudowujące.

Ostatecznie wróciliśmy (w mniemaniu dzieci) przedwcześnie do domu. Przerwałam ich kolejną kłótnię mówiąc, że nie mogę tego znieść i wracamy. Naszej drodze powrotnej towarzyszyły ich wrzaski w stylu: „mamo, my chcemy jeszcze robić zadania!” Wymarzona sytuacja dla nauczyciela – dzieci nie chcą przerywać zajęć ;) Ale perfidnie przerwałam i zapowiedziałam kontynuację następnego dnia. Taka mała manipulacja, żeby podtrzymać chęci i zapał J

Żeby było śmieszniej: dzieciaki, jak już wiedziały, że nic nie wskórają, zaczęły planować… ucieczkę z domu :D od okrutnej matki, która nie pozwala im się uczyć :D

piątek, 19 października 2012

Sposób na Protestanta


Wczoraj wykorzystałam następującą rzecz łagodzącą protesty syna: rano, kiedy Młody wziął się spontanicznie do rysowania i był w tym zaawansowany, powiedziałam z entuzjazmem: „Ooo! Kończysz pierwsze swoje zadanie!” Protestant się ucieszył i zainteresował tym, żeby zrobić kolejne zadania i mieć do końca dnia spokój. Obyło się bez akcji protestacyjnych. No cóż, to taki drobny sukces naszej szkoły J
Ciekawe, jak długo to podziała. Możliwe, że dosyć szybko Protestant zwęszy podstęp. W końcu inteligentna z niego bestia, a protesty to jego żywioł J

Dziś nie można było kontynuować tego podejścia, bo inaczej przebiegał poranek.

Ale obserwuję w ogóle pozytywne zmiany w Protestancie. Poprzednie lata naznaczone były przedszkolem, a tym samym przymusem choćby wyjścia z domu (jak nie codziennie, to przynajmniej co któryś dzień). Ten rok jest inny i powoli daje się zauważyć, że Młody wyluzowuje. Po niespełna 4 miesiącach życia bez większych wymagań (wliczam wakacje) Protestant stał się jakby niezdecydowanym protestantem. Nie ma zbyt wielu okazji, bo właściwie niemal ciągle może swobodnie działać. To go naprawdę uspokaja. I... rozwija, bo nie mając ciężkich obowiązków, dysponując większą ilością czasu może obserwować Niunię i co jakiś czas dopada go niechlubne uczucie zazdrości. A zazdroszcząc Niuni jej nauki, sam też się ostatecznie uczy. Ostatnio nawet sam czytał krótkie zdania typu: „to jest las, tam są sosny. A tu lis”. Jak na 5-latka, który ma nie przejść z zerówki do pierwszej klasy (bo jego rocznikowi prawo na to zezwala ;)), to całkiem dużo! Dodatkowo ostatnio pisał na komputerze: „to ja, to tata, mama, to moja rodzina, kot…”. Potem, jak to wydrukowałam, to jeszcze zaczytywał się w swojej twórczości. 

A oto inny, wcześniej wykorzystywany sposób na Protestanta i nieoczekiwane aktualne efekty.
Bywało tak, że jak Protestant zaczynał akcję z błahego (mój punkt widzenia) powodu, a ja mu uświadamiałam, że ona nie ma najmniejszego sensu, to prosił mnie: „mama, przećwiczymy to jeszcze raz?”. No i powtarzaliśmy. To znaczy ja mówiłam swoją kwestię, a on swoją roszczeniowo-agresywno-czepialską zmieniał na miło-kulturalno-uprzejmą. W ostatnich dniach zdarzyło się nawet, że po nerwowo-protestacyjnej odzywce, którą ja ignorowałam (bo ile można interweniować ;)) Protestant sam z własnej woli proponował: „mama, przećwiczymy to jeszcze raz?” Zupełnie, jakby zaczął zauważać bezsens swojej reakcji i jakby pojawiła się w nim wola ulepszania naszych relacji.

Zresztą nasza relacja naprawdę zdaje się zyskiwać w tym spokojnym czasie, bo coraz częściej słyszę wyznania, jak to on mnie kocha J

 Z Protestanta też będą ludzie ;)

Kto kogo inspiruje?


Kilka dni temu jadąc samochodem przypadkowo usłyszeliśmy w RMF-ce kilka zdań na temat edukacji domowej. Było to coś w stylu:

rodzic, który miałby uczyć swoje dzieci musi być inspirujący, potrafić >porwać< za sobą dziecko, zafascynować je” (raczej wolna interpretacja wypowiedzi, niż dokładny cytat).

Zastanowiło mnie to. Zrobiłam szybki bilans swojej edukacji (jak najbardziej „naturalnej”, czyli szkolnej) i wśród ok. 30 nauczycieli znalazłam 2 inspirujących. Reszta to raczej prześcigała się w tym, jak zabić zainteresowania, pasje i chęci uczniów (no dobra, mniej więcej połowa była neutralna). No tak, ale może uczyłam się w niewłaściwych czasach, w niewłaściwych szkołach… Może dziś jest lepiej…?

Hmm, jakoś trudno mi przyjąć ten argument zważywszy chociażby na ostatnie doniesienia mediów o planach ograniczenia przywilejów nauczycieli. Nikt mi nie wmówi, że nie będzie coraz większej liczby przypadkowych ludzi nauczających. Bez przywilejów do tego zawodu trafią tylko nieudacznicy, którzy nie odnaleźli się w innych, lepiej płatnych miejscach. Może jednak z większymi obawami powinniśmy się pytać o los dzieci trafiających do szkół niż pozostających w domach?

A wracając do inspirującej roli nauczyciela… odnoszę wrażenie, że w naszej relacji ja – Niunia, to moja córeczka jest znacznie bardziej inspirująca. Ma świeży, otwarty umysł i duże, naturalne chęci poznawania świata.

Wytoczę więc tezę, że rolą rodzica edukującego domowo jest raczej pozwolenie sobie na bycie zainspirowanym przez dzieci J

czwartek, 18 października 2012

Kadzideł dym ;)


Ostatnio Niunia wymyśliła, że będziemy pisać do siebie liściki, ja dodałam, że możemy to robić na komputerze. To było jedno z zadań „szkolnych”. Najfajniejsze jest to, że pisanie i czytanie w takiej sytuacji stają się bardzo ekscytujące. Niunia zaczęła od „hymnów pochwalnych” na część naszej szkoły, ja od wychwalania uczennicy. Obie świetnie się bawiłyśmy.
Mogłam obserwować, jak moja córeczka „przepoczwarza się” z uczennicy literującej na ogarniającą całościowo krótsze wyrazy (zbieżność ćwiczenia z osiągnięciem pewnie przypadkowa, ale na pewno jakieś znaczenie miało zaangażowanie emocjonalne – nie będę jednak tego tak dogłębnie analizować, chodzi mi o zasygnalizowanie faktu takiej przemiany).

Co do hymnów pochwalnych na część szkoły, to w wyżej opisanym zdarzeniu mogłabym podejrzewać chęć przypodobania się "nauczycielce", ale przedwczoraj zdarzyło się coś, co potwierdziło mi, że Niunia jest zadowolona z naszych poczynań. Na urodzinach koleżanki Niuni i Protestanta dzieciaki szalały, a rodzice sobie gadali. Niunia była potem bardzo ciekawa tych rozmów, mówiła, że pewnie dotyczyły one dzieci. Powiedziałam, że raczej pracy, bo były tam dwie nauczycielki, które dużo opowiadały o swojej szkole.
Niunia: a one uczą swoje dzieci?
Ja: nie, ich dzieci chodzą do innej szkoły, niż ta, w której pracują.
Niunia: to szkoda, pewnie dzieci byłyby zadowolone, że uczy je mama.
No w tej wypowiedzi trudno mi było dopatrzeć się wyrafinowanej chęci przypodobania się nauczycielce w celu osiągnięcia jakichś korzyści (np. przejścia do następnej klasy :P).

środa, 17 października 2012

Humorystyczne elementy


Młody ścięty gorączką pyta się taty gotującego grzyby: „tata, to grzyby tak pachną?”
Po usłyszeniu twierdzącej odpowiedzi, dodaje: „a ja myślałem, że to moje stopy…” J

Jakiś czas temu na spacerze jedna „babka z piaskownicy” zapytała Niunię, do której klasy chodzi. Niunia – wyjątkowo bez zająknięcia – odpowiedziała, że do pierwszej. No to „babka” dalej drąży: „a ty lubisz szkołę?”. Niunia na to udzieliła nieco szokującej odpowiedzi: „nie”. „Babka z piaskownicy” postanowiła w takim wypadku mnie oświecić, że dziecko nie musi chodzić do szkoły tylko może realizować naukę w formie edukacji domowej. Odkrywcze ;)

Raz Protestant zaserwował z grubej rury: „jesteś głupią nauczycielką”, no to zadzwoniłam… do jego ojca ;) Ojciec był zszokowany, że „nauczycielka” dzwoni ze skargą, więc poprosił syna do telefonu i mu powiedział do słuchu ;) Protestant nieco spokorniał i powiedział, że nie chce już ojcowskich interwencji. Podobają mi się te sytuacje pół-żartem pół-serio, kiedy wszyscy, łącznie z dzieciakami z zaangażowaniem wchodzą w naprędce wyznaczone role J

A dziś Protestant oświadczył mi z nagła, bez przyczyny (ale z groźbą w głosie!): „tak czy inaczej nie przestanę cię kochać” :D Ten to ma pomysły na realizowanie swoich protestanckich zapędów! 

poniedziałek, 15 października 2012

Sukces Niuni


Zacznę od początku, czyli od tego, co zdarzyło się tydzień temu. Rano obudziłam się z myślą, że nic mi się nie chce. Zalegając w łóżku stwierdziłam, że odpuszczę sobie wszystko, co nie jest konieczne do przeżycia. Udawałam więc, że śpię, żeby dzieciaki dały mi trochę spokoju rano. Kiedy wreszcie ujawniłam, że „żyję”, Niunia przyniosła mi… listę zadań, które chce wykonać! I nici z mojego oszczędzania siebie J
Na liście było m.in. pisanie literek, nauka odczytywania godzin na zegarku, a na końcu coś przyjemnego: zrobienie kukiełki i wymyślanie bajki z nią. Bardzo mi się podobało to, że zadania nie były tylko miłe, łatwe i przyjemne. Ale osobista decyzja była niezwykle istotnym elementem w ich podjęciu.
Te ostatnie zadania okazały się przyjemne, ale niezwykle angażujące nie tylko Niunię, ale całą resztę rodziny. Nasza córeczka zapragnęła zrobić... krówkę J I ona nie widziała licznych barier, które ja dostrzegam (moim pomysłem było, żeby wzięła drewnianą łyżkę i domalowała buzię :P). Niunia miała mnóstwo pomysłów, jak to ogarnąć, w realizacji części musiałam jej pomóc, część zrobił tata (np. przymocował kopyta – nakrętki). Ostatecznie wymyślanie bajki zostało na kolejny dzień. Niunia zadecydowała, że będzie pisać na komputerze, więc szło jej trochę wolno ze względu na brak wprawy. Ale bajka wyszła piękna. Niunia postanowiła, że przećwiczy występ swojej krówki Kasi z wymyślonym tekstem, a potem zabierze na zajęcia teatralne.
To był strzał w dziesiątkę! Niunia mogła tam się zaprezentować. Pani pozwoliła jej dobrać dzieci do przedstawienia, dała inne potrzebne kukiełki i powiedziała, że Mała w przyszłości może być reżyserem J Niunia była wniebowzięta! I słusznie dumna J


sobota, 13 października 2012

Co sprawia, że (póki co) kochamy nasza szkołę


Szkoła nasza umożliwia doświadczanie tego, co zabiera szkoła powszechna. Nasze poranki przypominają poranki sobotnie. Kto nie lubi sobotnich poranków? Ich spokój, radość, poczucie wypoczęcia, wspólne bycie, wygłupy w łóżku rodziców… a ja to mam na co dzień! No, jest jeden feler – nie ma wtedy taty. Na niego musimy czekać właśnie do soboty.

Często bywa, że już w łóżku zaczynamy zajęcia. Coś powtarzamy. Najczęściej angielski. Przyśpiewujemy sobie, a potem nierzadko ze śpiewem na ustach, idziemy się myć, ubierać. Generalnie bez pośpiechu, więc błogi stan ducha może trwać nadal.
Niunia i Protestant naprawdę na tym zyskują, bo z dobrymi humorami zaczynają dzień, a potem naukę (Protestant dodatkowo – akcje protestacyjne ;)).

Kolejnym elementem, który odbiera szkoła są wspólne spacery. Przyjemność niemal zapomniana, jak dziecko spędza kilka godzin w ławie szkolnej. Właściwie każdego dnia znajdujemy na nią czas. Może dlatego, że nauczycielka Niuni i Protestanta (czyli ja) nie ma ambicji co do ich wybitnych osiągnięć? Hehehe, myślę, że mam największą z możliwych ambicję: żeby dzieciaki były zrównoważone i szczęśliwe. A osiągnięcie tego w dzisiejszym świecie to chyba jednak nie lada wyczyn!

Ale nie zawsze mamy tak śmiertelnie poważnie na celowniku osiągnięcie zrównoważenia i szczęścia. Albo inaczej, wg mnie do tego celu można dojść okrężną drogą. Przy śniadaniu, na przykład, wprowadzamy ciamkanie i siorbanie jako element obowiązkowy. Kto pamięta czasy dzieciństwa pewnie kojarzy, że po siorbaniu obowiązkowo pojawia się bekanie. I do tego dołącza się ogólny rechot. Karcony i napominany jest ten, kto się zapomni i cicho weźmie łyk herbaty, albo zje kęs bez przynajmniej jednego głośnego mlaśnięcia.

Inna rzecz, która ma nas doprowadzić do szczęścia jest wybieranie przez Młodych zadań, które chcą danego dnia wykonać. W regulaminie mamy zapis, że wszyscy każdego dnia się czegoś uczą, więc oczywiste jest, że rano trzeba mieć pomysł i zdecydować się na jakiś kawałek zdobywanej wiedzy.
Jest to piękny zwyczaj. Jeden z naszych najlepszych patentów. Zanim rozpoczęliśmy rok szkolny rozmawiałam z wieloma znajomymi rodzicami, którzy – jak jeden mąż – podejmowali główny problem: „nie potrafię motywować dziecka do nauki, jak coś jest zadane w szkole, to motywuje nauczyciel (np. zagrożeniem złą oceną), a w domu?” Ciągle sądziłam, że to będzie moje główne zadanie: jak motywować, przymuszać, terroryzować. Okazuje się, że oceniałam to ze złej perspektywy, czyli z pozycji człowieka, w którym szkoła już dawno zdążyła zabić pierwotną motywację. Nasze dzieci jednak nie mają jej zabitej. Nawet nie mają jej uszczuplonej. One po prostu chcą się uczyć (podobnie pewnie jak wszystkie inne dzieci).
Okazało się, że pierwszoklasistka Niunia świetnie wyczuwa, co jest zapisane w podstawie programowej. Uczenie się tego jest dla niej zupełnie naturalne. Ona chce to robić, ale pod warunkiem, że sama wybierze rodzaj aktywności, kolejność, czas, miejsce…

Moje procesy myślowe zostały przekierowane z „jak motywować” na „jak nie zmarnować wewnętrznej dziecięcej motywacji”.

W przypadku Protestanta jest nieco inaczej, aczkolwiek ostatecznie wychodzi na to samo. On protesty ma we krwi, więc jak mu powiem, żeby może coś zrobił, to będzie akcja, ale jak mu nie powiem, to też zrobi akcję :D Jego trzeba mierzyć osobnymi kategoriami. Choć obserwuję pierwszy efekt naturalnego rozwoju. Dotychczas rysował niemal wyłącznie dźwigi (wyglądające jak szubienice, więc niejeden psycholog mógłby wykazać się wnikliwą analizą ;)). Teraz – bez nacisków z zewnątrz – doszły osoby, zwierzęta, krajobrazy. Wnioskuję więc, że moje drugie dziecię ma w sobie również potencjał do samorzutnego rozwoju, nawet w nielubianych dziedzinach działalności :D

czwartek, 11 października 2012

Trochę niedalekiej historii



Sierpień to czas szkolnych przygotowań. Niby wakacje, a jednak już czuje się na karku oddech przymusu. U nas oczywiście było nieco inaczej. Luz i… lekki stres przed pierwszym początkiem roku szkolnego.
Na dodatek Niunia zaczęła oświadczać, że ona:
  1. nie chce się uczyć
  2. nie chce żadnej szkoły
  3. generalnie żaden ustawowy obowiązek nauki ją nie interesuje.
Nie pierwszy raz wprowadziła zamęt w moje myślenie. Ostatecznie zaowocowało to atrakcyjnym 3 września. Podczas gdy inne dzieci z okolicy podążały w strojach galowych do szkolnych gmachów, w naszym domu rozpoczęła się wymyślona przez Niunię „imprezka”. O atrakcyjne szczegóły zadbała sama pomysłodawczyni, o szkolne detale – mama. I tak w kolorowych sukienkach, z dzielnym giermkiem – Protestantem (ustrojonym na własne życzenie w koszulę i krawat), zasiedliśmy do rodzinnego stołu. Na początku opracowaliśmy regulamin szkoły. Dzieci z głosem decydującym (ja tylko doradczym), więc w regulaminie znalazły się – z mojego punktu widzenia – nieco dziwaczne zapisy: nie wolno wchodzić nogami na wersalkę. Zapisaliśmy, bo uzasadnienie było poważne: nasza szkoła ma być bezpieczna!
Po uroczystym podpisaniu regulaminu, ogólnych gratulacjach, dzieciaki dostały tutki z cukierkami. Niunia zasiadła, żeby od razu większość skonsumować, Protestant podszedł do tego bardziej krytycznie. No a potem to już tylko tańce, hulanki, swawole… czyli obowiązkowy punkt uroczystości wymyślony przez Niunię.
Generalnie wszyscy byli szczęśliwi. Poza tatą. Jemu pozostało tylko… podpisanie regulaminu.