czwartek, 25 października 2012

Konferencja o Niuniach, Protestantach i innych Kosmiciątkach

Serdecznie polecam konferencję opisaną tu:
http://odpowiedzialnaadopcja.blogspot.com/2012/10/konferencja-w-centrum-zdrowia-dziecka-w.html

Ja niestety w tym czasie pracuję (taki los matek edukujących dzieci domowo w godzinach przedpołudniowych...).

Protestanckie zmagania


Poniedziałek
Protestant przynosi z treningu piłki nożnej karteczkę od trenera dla nauczyciela-wychowawcy. To taki zwyczaj w tej szkółce piłkarskiej. Ma motywować dzieci do lepszej nauki i dobrego zachowania. W razie jakichś uwag piłkarz może być czasowo zawieszony.

Treningi dla Protestanta są najważniejszą aktywnością. Żyje nimi. Co prawda w czasie gry zachowuje się dosyć oryginalnie: trzyma się na uboczu, zagaduje bramkarza, oczyszcza nos palcem… ale wyobrażam sobie, jak trudno mu pogodzić pasję kopania piłki z niechęcią do tłumku zwykle tę piłkę otaczającego. Grunt, że Protestant wychodzi z treningów szczęśliwy.

No więc Młody wraca do domu, wręcza mi kartkę, której znaczenie tata mu po drodze wyjaśnił i oświadcza mi, że chce wykonać jakieś zadanie, za chwilę sam decyduje, że będzie to kolorowanie (którego nienawidzi!). Jest 20.30, wiec nie bardzo chcę się zgodzić, bo tu jeszcze kolacja, kąpiel, przebieranie, ale siła protestacyjnego nacisku jest duża, więc ulegam. Synek angażuje całego siebie, obrazek wychodzi idealny, Młody odchodzi dumny, a ja – jak durna – nabieram nadziei na cudowną przemianę dzięki trenerowi.

Wtorek
Z rana pryska cały czar. Protestant budzi się nabuzowany. Przychodzi i oświadcza ze złością, że chce wykonywać zadania, wybiera sobie jakieś i mu nic nie wychodzi. Złości się jeszcze bardziej. W końcu pozwala siebie poprzytulać. Wiem, że nie ma sensu mówić o wymaganiach trenera, bo on je zna aż za dobrze i napięcie związane z możliwością utraty ulubionego treningu nie pozwala mu normalnie funkcjonować. Zagrożenie stratą to idealny demotywator w protestanckim życiu :(

Środa
Z rana siadam nad karteczką od trenera i głośno myślę, co tam napisać. Protestant bawi się obok na podłodze i uszami strzyże. Mówię i notuję: „nauka: chętnie uczy się tego, co sam sobie wybierze. Zadania wykonuje sumiennie i do końca [zgrabnie pomijam wszystko, co wydarza się dosyć często w czasie ich trwania]. Zachowanie: STARA SIĘ zachowywać odpowiednio, być miłym, zwykle przestrzega ustalonych zasad [przestaję pisać i dodaję:] może następnym razem będę mogła dopisać, że jest uczynny, jak mój synek zacznie mi więcej pomagać?” Protestant promienieje z zachwytu. A ja wiem, że cokolwiek by się wydarzyło, nie chcę mu zabrać tej największej przyjemności, jaką są treningi, więc karteczki do trenera mogę wykorzystać jako element wzmacniający – może niezbyt liczne ;) – ale jednak występujące dobre elementy jego zachowania i stylu nauki. No i z trwogą myślę, jaką ocenę dostałby od innego nauczyciela, przy którym byłby sobą…

wtorek, 23 października 2012

Bocian i TE sprawy


Ostatnio jak skończyłam działania z dzieciakami, dałam im masę solną, usiadłam w drugim pokoju, żeby popracować. Kontrolnie oczywiście podsłuchiwałam.
I słyszę, że jedno z "ich dzieci" (czyli jakiś mój wnuk  ;) ) pyta się o to, skąd się biorą dzieci. Spodziewam się historyjki o bocianie ;), a tu:
Niunia (jako matka) odpowiada: To taki stosunek z naszych ciał…
Protestant dodaje: Siusiak z cipką się połączą, takie dwa jajeczka…
Niunia podsumowuje: Potem mama jest w ciąży i rodzi dzidziusia…

Jak czasem z nimi rozmawiam, to mam wrażenie, że jednym uchem wlatuje, drugim wylatuje, a tu się okazuje, że całkiem sporo zostaje im między uszami J

Spacer matematyczny


Ładna pogoda i przymus siedzenia nad lekcjami to mieszanka niezbyt łatwa do zniesienia nie tylko dla dziecka, ale też dla rodzica. I właśnie przydarzyło nam się takie połączenie. Piękne jesienne słońce i nauka. Ale wyszliśmy z domu. Z kredą. I spacer był podszyty matematycznym duchem J

Na każdym skrzyżowaniu rysowaliśmy strzałki z cyframi, a między nimi działanie. Dalej szliśmy wg strzałki, która wskazywała prawidłowy wynik. Dzieciaki były zachwycone! W moich planach było, że będę przewodnikiem, nauczycielem i osobą dzierżącą kredę w dłoni. Szybko musiałam to zmodyfikować, bo Niunia chciała przewodzić. Protestant oczywiście też. Oboje chcieli być nauczycielami i dysponentami kred. Pozostało mi tylko wycofanie się na pozycję negocjatora łagodzącego konflikty. Ale zaangażowanie dzieciaków w działania było podbudowujące.

Ostatecznie wróciliśmy (w mniemaniu dzieci) przedwcześnie do domu. Przerwałam ich kolejną kłótnię mówiąc, że nie mogę tego znieść i wracamy. Naszej drodze powrotnej towarzyszyły ich wrzaski w stylu: „mamo, my chcemy jeszcze robić zadania!” Wymarzona sytuacja dla nauczyciela – dzieci nie chcą przerywać zajęć ;) Ale perfidnie przerwałam i zapowiedziałam kontynuację następnego dnia. Taka mała manipulacja, żeby podtrzymać chęci i zapał J

Żeby było śmieszniej: dzieciaki, jak już wiedziały, że nic nie wskórają, zaczęły planować… ucieczkę z domu :D od okrutnej matki, która nie pozwala im się uczyć :D

piątek, 19 października 2012

Sposób na Protestanta


Wczoraj wykorzystałam następującą rzecz łagodzącą protesty syna: rano, kiedy Młody wziął się spontanicznie do rysowania i był w tym zaawansowany, powiedziałam z entuzjazmem: „Ooo! Kończysz pierwsze swoje zadanie!” Protestant się ucieszył i zainteresował tym, żeby zrobić kolejne zadania i mieć do końca dnia spokój. Obyło się bez akcji protestacyjnych. No cóż, to taki drobny sukces naszej szkoły J
Ciekawe, jak długo to podziała. Możliwe, że dosyć szybko Protestant zwęszy podstęp. W końcu inteligentna z niego bestia, a protesty to jego żywioł J

Dziś nie można było kontynuować tego podejścia, bo inaczej przebiegał poranek.

Ale obserwuję w ogóle pozytywne zmiany w Protestancie. Poprzednie lata naznaczone były przedszkolem, a tym samym przymusem choćby wyjścia z domu (jak nie codziennie, to przynajmniej co któryś dzień). Ten rok jest inny i powoli daje się zauważyć, że Młody wyluzowuje. Po niespełna 4 miesiącach życia bez większych wymagań (wliczam wakacje) Protestant stał się jakby niezdecydowanym protestantem. Nie ma zbyt wielu okazji, bo właściwie niemal ciągle może swobodnie działać. To go naprawdę uspokaja. I... rozwija, bo nie mając ciężkich obowiązków, dysponując większą ilością czasu może obserwować Niunię i co jakiś czas dopada go niechlubne uczucie zazdrości. A zazdroszcząc Niuni jej nauki, sam też się ostatecznie uczy. Ostatnio nawet sam czytał krótkie zdania typu: „to jest las, tam są sosny. A tu lis”. Jak na 5-latka, który ma nie przejść z zerówki do pierwszej klasy (bo jego rocznikowi prawo na to zezwala ;)), to całkiem dużo! Dodatkowo ostatnio pisał na komputerze: „to ja, to tata, mama, to moja rodzina, kot…”. Potem, jak to wydrukowałam, to jeszcze zaczytywał się w swojej twórczości. 

A oto inny, wcześniej wykorzystywany sposób na Protestanta i nieoczekiwane aktualne efekty.
Bywało tak, że jak Protestant zaczynał akcję z błahego (mój punkt widzenia) powodu, a ja mu uświadamiałam, że ona nie ma najmniejszego sensu, to prosił mnie: „mama, przećwiczymy to jeszcze raz?”. No i powtarzaliśmy. To znaczy ja mówiłam swoją kwestię, a on swoją roszczeniowo-agresywno-czepialską zmieniał na miło-kulturalno-uprzejmą. W ostatnich dniach zdarzyło się nawet, że po nerwowo-protestacyjnej odzywce, którą ja ignorowałam (bo ile można interweniować ;)) Protestant sam z własnej woli proponował: „mama, przećwiczymy to jeszcze raz?” Zupełnie, jakby zaczął zauważać bezsens swojej reakcji i jakby pojawiła się w nim wola ulepszania naszych relacji.

Zresztą nasza relacja naprawdę zdaje się zyskiwać w tym spokojnym czasie, bo coraz częściej słyszę wyznania, jak to on mnie kocha J

 Z Protestanta też będą ludzie ;)

Kto kogo inspiruje?


Kilka dni temu jadąc samochodem przypadkowo usłyszeliśmy w RMF-ce kilka zdań na temat edukacji domowej. Było to coś w stylu:

rodzic, który miałby uczyć swoje dzieci musi być inspirujący, potrafić >porwać< za sobą dziecko, zafascynować je” (raczej wolna interpretacja wypowiedzi, niż dokładny cytat).

Zastanowiło mnie to. Zrobiłam szybki bilans swojej edukacji (jak najbardziej „naturalnej”, czyli szkolnej) i wśród ok. 30 nauczycieli znalazłam 2 inspirujących. Reszta to raczej prześcigała się w tym, jak zabić zainteresowania, pasje i chęci uczniów (no dobra, mniej więcej połowa była neutralna). No tak, ale może uczyłam się w niewłaściwych czasach, w niewłaściwych szkołach… Może dziś jest lepiej…?

Hmm, jakoś trudno mi przyjąć ten argument zważywszy chociażby na ostatnie doniesienia mediów o planach ograniczenia przywilejów nauczycieli. Nikt mi nie wmówi, że nie będzie coraz większej liczby przypadkowych ludzi nauczających. Bez przywilejów do tego zawodu trafią tylko nieudacznicy, którzy nie odnaleźli się w innych, lepiej płatnych miejscach. Może jednak z większymi obawami powinniśmy się pytać o los dzieci trafiających do szkół niż pozostających w domach?

A wracając do inspirującej roli nauczyciela… odnoszę wrażenie, że w naszej relacji ja – Niunia, to moja córeczka jest znacznie bardziej inspirująca. Ma świeży, otwarty umysł i duże, naturalne chęci poznawania świata.

Wytoczę więc tezę, że rolą rodzica edukującego domowo jest raczej pozwolenie sobie na bycie zainspirowanym przez dzieci J

czwartek, 18 października 2012

Kadzideł dym ;)


Ostatnio Niunia wymyśliła, że będziemy pisać do siebie liściki, ja dodałam, że możemy to robić na komputerze. To było jedno z zadań „szkolnych”. Najfajniejsze jest to, że pisanie i czytanie w takiej sytuacji stają się bardzo ekscytujące. Niunia zaczęła od „hymnów pochwalnych” na część naszej szkoły, ja od wychwalania uczennicy. Obie świetnie się bawiłyśmy.
Mogłam obserwować, jak moja córeczka „przepoczwarza się” z uczennicy literującej na ogarniającą całościowo krótsze wyrazy (zbieżność ćwiczenia z osiągnięciem pewnie przypadkowa, ale na pewno jakieś znaczenie miało zaangażowanie emocjonalne – nie będę jednak tego tak dogłębnie analizować, chodzi mi o zasygnalizowanie faktu takiej przemiany).

Co do hymnów pochwalnych na część szkoły, to w wyżej opisanym zdarzeniu mogłabym podejrzewać chęć przypodobania się "nauczycielce", ale przedwczoraj zdarzyło się coś, co potwierdziło mi, że Niunia jest zadowolona z naszych poczynań. Na urodzinach koleżanki Niuni i Protestanta dzieciaki szalały, a rodzice sobie gadali. Niunia była potem bardzo ciekawa tych rozmów, mówiła, że pewnie dotyczyły one dzieci. Powiedziałam, że raczej pracy, bo były tam dwie nauczycielki, które dużo opowiadały o swojej szkole.
Niunia: a one uczą swoje dzieci?
Ja: nie, ich dzieci chodzą do innej szkoły, niż ta, w której pracują.
Niunia: to szkoda, pewnie dzieci byłyby zadowolone, że uczy je mama.
No w tej wypowiedzi trudno mi było dopatrzeć się wyrafinowanej chęci przypodobania się nauczycielce w celu osiągnięcia jakichś korzyści (np. przejścia do następnej klasy :P).

środa, 17 października 2012

Humorystyczne elementy


Młody ścięty gorączką pyta się taty gotującego grzyby: „tata, to grzyby tak pachną?”
Po usłyszeniu twierdzącej odpowiedzi, dodaje: „a ja myślałem, że to moje stopy…” J

Jakiś czas temu na spacerze jedna „babka z piaskownicy” zapytała Niunię, do której klasy chodzi. Niunia – wyjątkowo bez zająknięcia – odpowiedziała, że do pierwszej. No to „babka” dalej drąży: „a ty lubisz szkołę?”. Niunia na to udzieliła nieco szokującej odpowiedzi: „nie”. „Babka z piaskownicy” postanowiła w takim wypadku mnie oświecić, że dziecko nie musi chodzić do szkoły tylko może realizować naukę w formie edukacji domowej. Odkrywcze ;)

Raz Protestant zaserwował z grubej rury: „jesteś głupią nauczycielką”, no to zadzwoniłam… do jego ojca ;) Ojciec był zszokowany, że „nauczycielka” dzwoni ze skargą, więc poprosił syna do telefonu i mu powiedział do słuchu ;) Protestant nieco spokorniał i powiedział, że nie chce już ojcowskich interwencji. Podobają mi się te sytuacje pół-żartem pół-serio, kiedy wszyscy, łącznie z dzieciakami z zaangażowaniem wchodzą w naprędce wyznaczone role J

A dziś Protestant oświadczył mi z nagła, bez przyczyny (ale z groźbą w głosie!): „tak czy inaczej nie przestanę cię kochać” :D Ten to ma pomysły na realizowanie swoich protestanckich zapędów! 

poniedziałek, 15 października 2012

Sukces Niuni


Zacznę od początku, czyli od tego, co zdarzyło się tydzień temu. Rano obudziłam się z myślą, że nic mi się nie chce. Zalegając w łóżku stwierdziłam, że odpuszczę sobie wszystko, co nie jest konieczne do przeżycia. Udawałam więc, że śpię, żeby dzieciaki dały mi trochę spokoju rano. Kiedy wreszcie ujawniłam, że „żyję”, Niunia przyniosła mi… listę zadań, które chce wykonać! I nici z mojego oszczędzania siebie J
Na liście było m.in. pisanie literek, nauka odczytywania godzin na zegarku, a na końcu coś przyjemnego: zrobienie kukiełki i wymyślanie bajki z nią. Bardzo mi się podobało to, że zadania nie były tylko miłe, łatwe i przyjemne. Ale osobista decyzja była niezwykle istotnym elementem w ich podjęciu.
Te ostatnie zadania okazały się przyjemne, ale niezwykle angażujące nie tylko Niunię, ale całą resztę rodziny. Nasza córeczka zapragnęła zrobić... krówkę J I ona nie widziała licznych barier, które ja dostrzegam (moim pomysłem było, żeby wzięła drewnianą łyżkę i domalowała buzię :P). Niunia miała mnóstwo pomysłów, jak to ogarnąć, w realizacji części musiałam jej pomóc, część zrobił tata (np. przymocował kopyta – nakrętki). Ostatecznie wymyślanie bajki zostało na kolejny dzień. Niunia zadecydowała, że będzie pisać na komputerze, więc szło jej trochę wolno ze względu na brak wprawy. Ale bajka wyszła piękna. Niunia postanowiła, że przećwiczy występ swojej krówki Kasi z wymyślonym tekstem, a potem zabierze na zajęcia teatralne.
To był strzał w dziesiątkę! Niunia mogła tam się zaprezentować. Pani pozwoliła jej dobrać dzieci do przedstawienia, dała inne potrzebne kukiełki i powiedziała, że Mała w przyszłości może być reżyserem J Niunia była wniebowzięta! I słusznie dumna J


sobota, 13 października 2012

Co sprawia, że (póki co) kochamy nasza szkołę


Szkoła nasza umożliwia doświadczanie tego, co zabiera szkoła powszechna. Nasze poranki przypominają poranki sobotnie. Kto nie lubi sobotnich poranków? Ich spokój, radość, poczucie wypoczęcia, wspólne bycie, wygłupy w łóżku rodziców… a ja to mam na co dzień! No, jest jeden feler – nie ma wtedy taty. Na niego musimy czekać właśnie do soboty.

Często bywa, że już w łóżku zaczynamy zajęcia. Coś powtarzamy. Najczęściej angielski. Przyśpiewujemy sobie, a potem nierzadko ze śpiewem na ustach, idziemy się myć, ubierać. Generalnie bez pośpiechu, więc błogi stan ducha może trwać nadal.
Niunia i Protestant naprawdę na tym zyskują, bo z dobrymi humorami zaczynają dzień, a potem naukę (Protestant dodatkowo – akcje protestacyjne ;)).

Kolejnym elementem, który odbiera szkoła są wspólne spacery. Przyjemność niemal zapomniana, jak dziecko spędza kilka godzin w ławie szkolnej. Właściwie każdego dnia znajdujemy na nią czas. Może dlatego, że nauczycielka Niuni i Protestanta (czyli ja) nie ma ambicji co do ich wybitnych osiągnięć? Hehehe, myślę, że mam największą z możliwych ambicję: żeby dzieciaki były zrównoważone i szczęśliwe. A osiągnięcie tego w dzisiejszym świecie to chyba jednak nie lada wyczyn!

Ale nie zawsze mamy tak śmiertelnie poważnie na celowniku osiągnięcie zrównoważenia i szczęścia. Albo inaczej, wg mnie do tego celu można dojść okrężną drogą. Przy śniadaniu, na przykład, wprowadzamy ciamkanie i siorbanie jako element obowiązkowy. Kto pamięta czasy dzieciństwa pewnie kojarzy, że po siorbaniu obowiązkowo pojawia się bekanie. I do tego dołącza się ogólny rechot. Karcony i napominany jest ten, kto się zapomni i cicho weźmie łyk herbaty, albo zje kęs bez przynajmniej jednego głośnego mlaśnięcia.

Inna rzecz, która ma nas doprowadzić do szczęścia jest wybieranie przez Młodych zadań, które chcą danego dnia wykonać. W regulaminie mamy zapis, że wszyscy każdego dnia się czegoś uczą, więc oczywiste jest, że rano trzeba mieć pomysł i zdecydować się na jakiś kawałek zdobywanej wiedzy.
Jest to piękny zwyczaj. Jeden z naszych najlepszych patentów. Zanim rozpoczęliśmy rok szkolny rozmawiałam z wieloma znajomymi rodzicami, którzy – jak jeden mąż – podejmowali główny problem: „nie potrafię motywować dziecka do nauki, jak coś jest zadane w szkole, to motywuje nauczyciel (np. zagrożeniem złą oceną), a w domu?” Ciągle sądziłam, że to będzie moje główne zadanie: jak motywować, przymuszać, terroryzować. Okazuje się, że oceniałam to ze złej perspektywy, czyli z pozycji człowieka, w którym szkoła już dawno zdążyła zabić pierwotną motywację. Nasze dzieci jednak nie mają jej zabitej. Nawet nie mają jej uszczuplonej. One po prostu chcą się uczyć (podobnie pewnie jak wszystkie inne dzieci).
Okazało się, że pierwszoklasistka Niunia świetnie wyczuwa, co jest zapisane w podstawie programowej. Uczenie się tego jest dla niej zupełnie naturalne. Ona chce to robić, ale pod warunkiem, że sama wybierze rodzaj aktywności, kolejność, czas, miejsce…

Moje procesy myślowe zostały przekierowane z „jak motywować” na „jak nie zmarnować wewnętrznej dziecięcej motywacji”.

W przypadku Protestanta jest nieco inaczej, aczkolwiek ostatecznie wychodzi na to samo. On protesty ma we krwi, więc jak mu powiem, żeby może coś zrobił, to będzie akcja, ale jak mu nie powiem, to też zrobi akcję :D Jego trzeba mierzyć osobnymi kategoriami. Choć obserwuję pierwszy efekt naturalnego rozwoju. Dotychczas rysował niemal wyłącznie dźwigi (wyglądające jak szubienice, więc niejeden psycholog mógłby wykazać się wnikliwą analizą ;)). Teraz – bez nacisków z zewnątrz – doszły osoby, zwierzęta, krajobrazy. Wnioskuję więc, że moje drugie dziecię ma w sobie również potencjał do samorzutnego rozwoju, nawet w nielubianych dziedzinach działalności :D

czwartek, 11 października 2012

Trochę niedalekiej historii



Sierpień to czas szkolnych przygotowań. Niby wakacje, a jednak już czuje się na karku oddech przymusu. U nas oczywiście było nieco inaczej. Luz i… lekki stres przed pierwszym początkiem roku szkolnego.
Na dodatek Niunia zaczęła oświadczać, że ona:
  1. nie chce się uczyć
  2. nie chce żadnej szkoły
  3. generalnie żaden ustawowy obowiązek nauki ją nie interesuje.
Nie pierwszy raz wprowadziła zamęt w moje myślenie. Ostatecznie zaowocowało to atrakcyjnym 3 września. Podczas gdy inne dzieci z okolicy podążały w strojach galowych do szkolnych gmachów, w naszym domu rozpoczęła się wymyślona przez Niunię „imprezka”. O atrakcyjne szczegóły zadbała sama pomysłodawczyni, o szkolne detale – mama. I tak w kolorowych sukienkach, z dzielnym giermkiem – Protestantem (ustrojonym na własne życzenie w koszulę i krawat), zasiedliśmy do rodzinnego stołu. Na początku opracowaliśmy regulamin szkoły. Dzieci z głosem decydującym (ja tylko doradczym), więc w regulaminie znalazły się – z mojego punktu widzenia – nieco dziwaczne zapisy: nie wolno wchodzić nogami na wersalkę. Zapisaliśmy, bo uzasadnienie było poważne: nasza szkoła ma być bezpieczna!
Po uroczystym podpisaniu regulaminu, ogólnych gratulacjach, dzieciaki dostały tutki z cukierkami. Niunia zasiadła, żeby od razu większość skonsumować, Protestant podszedł do tego bardziej krytycznie. No a potem to już tylko tańce, hulanki, swawole… czyli obowiązkowy punkt uroczystości wymyślony przez Niunię.
Generalnie wszyscy byli szczęśliwi. Poza tatą. Jemu pozostało tylko… podpisanie regulaminu. 

wtorek, 9 października 2012

Jak to się zaczęło...


Kilka lat temu pojawiły się w naszym życiu Taran i Demolka. Wszędzie, gdzie zawitały pojawiał się też chaos, zamęt i ruina. Początkowo w rolach rodziców byliśmy nastawieni na zrobienie z nich ludzi – prawowitych, dostosowanych, kulturalnych członków społeczeństwa. Cel szczytny, ale jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że Taran i Demolka sieją spustoszenia nie tylko w otoczeniu zewnętrznym. Oni, cichaczem, robili przemeblowania w naszych głowach, ustawiając wszystko w odwrotnym, niespodziewanym porządku. I tak oto z rodziców „wiedzących najlepiej” staliśmy się rodzicami wiedzącymi jedno: nie tylko świata, ale też naszych Brzdąców nie zmienimy.

Tymczasem Taran i Demolka się nieco (raczej samorzutnie niż kierowanie) zmienili. Zmianie uległy w związku z tym też ich imiona i niech tu będą przedstawieni jako Niunia i Protestant.
I oto Niunia w tamtym roku kończyła swą edukację przedszkolną. Zbliżał się nieuchronnie czas rozpoczęcia kariery naukowej, czyli czas korzystania z powszechnie dostępnego przywileju, jakim jest edukacja szkolna.
Rozważania prowadzone przez zdeprawowanych przez wcześniejsze działania Tarana i Demolki rodziców doprowadziły nas do wniosku, że obecnie funkcjonujący system szkolny nie udźwignie ciężaru poradzenia sobie z ewentualnym nawrotem pierwotnych instynktów naszych dzieci (czyli nie zdoła ochronić się przed staranowaniem i zdemolowaniem). Żal nam się zrobiło społeczeństwa tak bardzo przywiązanego do dobra, jakim są szkoły i postanowiliśmy dzieci do szkoły nie posłać. Nie posłaliśmy więc Niuni, a Protestant skorzystał przy okazji i nie poszedł do zerówki (na razie przedszkolnej). Dla wyjaśnienia: Protestant zyskał swój aktualny przydomek w dużej mierze ze względu na ograniczoną sympatię, jaką darzył przedszkola, więc nic nie stracił pozostając w domu (a kto wie, czy nie trzeba będzie mu za chwilę nadać innego przydomka, bo ten straci swoją moc ze względu na niemożność realizowania akcji protestacyjnych przeciwko tej instytucji…).

I oto mottem naszym rodzicielskim stał się cytat: „spokojnie i cierpliwie śledzić, jak natura sama sobie radzi, a baczyć tylko na to, by warunki otaczające pracę natury, wspierały ją – oto jest wychowanie” (E. Key, Stulecie dziecka, Warszawa 2005, s. 65)