czwartek, 31 stycznia 2013

Do zaniepokojonych o socjalizację


Socjalizacja to temat, który pierwszy się nasuwa, jak ludzie słyszą o edukacji domowej.

Ostatnio zostałam „wywołana do tablicy” pytaniem, czy to nie jest tak, że nasze dzieci spędzają głównie czas z dorosłymi. Muszę rozwiać wątpliwości. Nawet jeżeli ranki dzieci spędzają ze mną (od czasu do czasu z innymi dorosłymi, którym ich powierzamy), to całe popołudnia są między dziećmi, bo korzystają z licznych, wybranych przez siebie zajęć (pomijam kwestię oczywistą, jak spotykamy się ze znajomymi, którzy mają dzieci).

Niunia chodzi na zajęcia muzyczne, plastyczne, teatralne, naukę gry na keyboardzie, angielski, religię, koszykówkę i co którąś sobotę na zajęcia Uniwersytetu Dzieci.
Protestant ma z kolei treningi piłki nożnej, koszykówki, plastykę, muzykę, angielski, religię.
Zajęcia są tak dobrane, żeby dzieci na nich się dobrze czuły. I dodatkowym atutem jest fakt, że w czasie ich trwania dzieciaki mogą znacznie bardziej swobodnie kontaktować się z innymi dziećmi niż w szkole. Ostatecznie, jakby zsumować ilość swobodnego kontaktu z rówieśnikami, myślę, że nasze dzieci przebiłyby niejednego małolata chodzącego do szkoły.

Wielu ludzi martwi się o to, że nauka w domu wyhoduje osobniki niedostosowane / nieprzystosowane społecznie / wykolejone… chcę uspokoić zatroskanych przynajmniej jeżeli chodzi o nasze dzieci.
Poza tym kilkudziesięcioletnie narodowe doświadczenia obejmujące obowiązkową edukację w szkole pokazują, że nie ma prostej zależności między chodzeniem do szkoły i przystosowaniem społecznym. Gdyby tak było, to – przy powszechnym obowiązku szkolnym – mielibyśmy samych świetnie przystosowanych ludzi. A tak nie jest. Znam osobiście sporo takich przypadków, w których socjalizacja szkolna nie tylko nie pomogła w uspołecznieniu, ale dodatkowo spowodowała powstanie różnych fobii. Rozwój społeczny (podobnie jak każdej innej sfery) jest indywidualny i w dużej mierze uwarunkowany osobniczymi czynnikami (rozumiem przez to geny, pierwotne doświadczenia i bliżej nieokreślone inne czynniki).

Niunia jest typem społecznie otwartym. Dla niej nie istnieją ograniczenia w nawiązywaniu kontaktu (po pierwszym czasie zawstydzenia), wchodzi gładko w znajomości.

Protestant nie ma takiej łatwości, ale jak już przełamie swój pierwotny opór to potrafi się świetnie bawić. Jak mu się coś nie podoba, to wycofuje się do swojego świata, ale jakoś nie wydaje mi się, żeby szkoła, mająca małe możliwości indywidualizacji, mogła zmienić jego zachowanie. Na pewno mogłaby go „złamać”. Ale ponieważ sama nie uważam, że to dobry sposób na przemianę, to nie zamierzam poświęcać dziecka i liczyć na to, że złamanie naprawi mu charakter. Ostatecznie przyjmuję, że dzięki buntownikom następuje wiele pozytywnych zmian w naszym społeczeństwie. Wierzę, że i nasz ukochany Protestant ma jakąś misję wobec ludzkości J

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Ferie


Tydzień ferii dzieci spędziły na półzimowisku. Pierwszego dnia zrobiły mi dwie awantury: najpierw rano – że muszą tak wcześnie wstawać (zajęcia zaczynały się o 9-tej), a drugą jeszcze tego samego dnia po południu – że zajęcia będą trwały tylko pięć dni J

Półzimowisko było opłacane, ale też opłacalne ;), bo młodzi byli zachwyceni. Składało się z dwóch części. W czasie pierwszej robili roboty-lego, w czasie drugiej eksperymenty. Myślałam, że ta robotyka wciągnie bardziej Protestanta. Podświadomie szykowałam się na odpieranie ataków Niuni, że te zajęcia są „chłopackie”, a tymczasem okazało się, że to ona była nimi zafascynowana (nawet bardziej niż eksperymentami! - choć te wywarły na niej duże wrażenie, bo w domu teraz organizuje przeróżne zajęcia typu eksperymentalnego, a ja żyję nadzieją, że chaty z dymem przy okazji nie puści ;)). 
Za to Protestant spędzał zajęcia z robotyki w charakterystyczny dla siebie sposób, czyli robiąc coś innego niż wszyscy. Dotarło to do mnie ostatniego dnia, kiedy przyszłam na pokazy: wszystkie dzieci chwaliły się wykonanym zadaniem, a Młody zaprezentował mi helikopter własnego pomysłu i własnej konstrukcji. Niunia mi uświadomiła, że tak było każdego dnia. Ale najwyraźniej prowadzącej to nie przeszkadzało, a i ja byłam jej wdzięczna, że nie „donosiła” na Protestanta i znosiła dzielnie jego unikalny styl angażowania się J

Natomiast dziś w czasie zabawy dzieciaków dostałam rolę matki niezwykle doświadczonej życiowo, a mianowicie zostałam szczęśliwą "posiadaczką" sześciu pociech. Dwie najstarsze: Niunia i Protestant są już dorosłe – studiują, więc oferują, że zajmą się szkrabami. Oddycham z ulgą ;) Przy śniadaniu, kontynuując zabawę, mówię:
- A wiecie, że nie wszyscy dorośli muszą studiować?
- Tak? A co robią? – pyta zainteresowana Niunia.
- Nooo… wcześniej kończą edukację… i pracują...
Na to oburzony Protestant wyrzuca mi: DOPIERO TERAZ MI TO MÓWISZ??!! 
Lepiej późno niż wcale ;)

niedziela, 27 stycznia 2013

Zwierzyniec


Niunia chce mieć własne zwierzątko. I pewnie niebawem do naszego domowego zwierzyńca (kota, rybek, raka i pojawiających się okazjonalnie: much, komarów, pająków, rybików…) dołączy w niedługim czasie chomik. Do chomika podchody zaczynały się już rok temu, ale wówczas Niunia nie zdała „egzaminu”. Jednak teraz wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że tym razem będzie inaczej. Niunia bohatersko zajmuje się już drugi miesiąc naszym kocurem, tzn. karmi go trzy razy dziennie (nie mniej i nie więcej, co odhacza na specjalnie zrobionej liście) i sprząta kuwetę. Nawet raz przeszła chrzest bojowy, jak jej pupilek nażarł się wstążeczek, które potem zwrócił wraz z pozostałą zawartością żołądka. Tego dnia Niunia miała poważny kryzys i była prawie zdecydowana, żeby zrezygnować. Ale ostatecznie mobilizacja matczyno-ojcowska pomogła i córeczka niemal ze stoickim spokojem (który pojawił się po dosyć długich lamentach ;)) sprostała wyzwaniu J Niunia tak poza tym baaaardzo przejmuje się, że kot teraz jest jej i naprawdę często czule do niego przemawia, zabawia go, nie pozwala go przeganiać z kąta w kąt… Choć zdarzają jej się chwile słabości i szczere wyznania typu: „kocham Cię, ale nienawidzę, jak robisz kupacza” :)

Protestant też żyje wizją poszerzającego się domowego zoo. Tyle że on chciałby: węża, pająka lub… skunksa. Niunia na pocieszenie dziś mi powiedziała, że podobno „domowe skunksy nie pierdzą”… hmmm, wolałabym tego nie sprawdzać :D

wtorek, 22 stycznia 2013

"Witaj babciu-wdowo"


Tytułowymi słowami Niunia powitała babcię widząc ją po raz pierwszy po pogrzebie dziadka. Babcia się nie obraziła, więc pozwalam sobie zacytować.

Tak się złożyło, że w ostatnich dniach tata wybrał się z kolegą w góry. Ponieważ z kolei ja musiałam w tych dniach zarabiać na chleb (żeby ktoś mógł go wypoczywając w górach jeść ;)), babcia-wdowa przygarnęła małolaty na dwa dni i dwie noce.

W domu zapanowała błoga cisza, którą delektowałam się przez dwa wieczory nadrabiając zaległości w czytaniu.

Ale cisza czmychnęła wraz z powrotem rozwydrzonych młodocianych. Powinnam być wypoczęta, radosna, kwitnąca po rozstaniu, no i gotowa stawić czoła wszelkim trudom… jednak sytuacja mnie przerosła.

Młoda wróciła z przygnębiającymi refleksjami. U babci często wspominała dziadka, była też na jego grobie, więc w domu zaczęły się jazdy. Część nie była „zadedykowana”. Po prostu wpadała w jakieś histerie, piski, wrzaski. Niestety tym razem nie popisywałam się swoimi umiejętnościami wychowawczymi, mimo że za każdym razem po gwałtownej reakcji udzielałam sobie reprymendy wewnętrznej i robiłam mocne postanowienie, że następnym razem będzie inaczej. Wieczorem Niunia wpadła w histerię, że tata pewnie nie wróci, a jak wróci to… martwy (nawet nie wiedziałam, że zna to słowo). Nie mogłam jej w żaden sposób pocieszyć. Nie pomagały telefony do taty i jego zapewnienia.
Potem nie mogła usnąć. Przyszła i wyznała, że jak zamyka oczy, to widzi tatę, a jak otwiera, to go nie widzi i nie może tego znieść. Na dodatek zaciska zęby i "boli ją ta paszcza". Poszłam na ratunek i próbowałam zastosować coś, co wcześniej działało, a mianowicie podpowiadałam im, co mają sobie wyobrażać (o łące z kolorowymi kwiatami, soczysto-zieloną trawą, łagodnym wietrzyku i takie tam banialuki). Tym razem nie pomogło – Niunia stwierdziła, że ma „popsutą wyobraźnię, bo widzi tylko pasy takie, jakie są w telewizji, kiedy nie ma programu”.
Ło matko! Aż się dziwię, że to przeżyliśmy. 

Tym bardziej, że przetrwanie utrudniało mi niedospanie ostatniej nocy. Dzieciaki wyjazd taty potraktowały jako okazję do wspólnego spania. Efekt był taki, że – mimo dzielnej walki ;) – ostatecznie skopana wylądowałam na podłodze obok łóżka – lądowanie na materacu, więc nie było tak drastycznie ;). Nie wyspałam się jednak i cały dzień miałam ciężki, nieproduktywny i w ogóle byle jaki.

Generalnie ten czas bez taty minął nam na 1. doświadczaniu rozstroju Niuni, 2. Moim niestety-dostrajaniu-się, 3. Protestantowym-również-dostrajaniu-bo-co-mu-pozostało.

I tylko znieczulica sąsiadów ochroniła nas przed interwencją policji z powodu zakłócania miru domowego mieszkańcom osiedla… naszego i sąsiedniego ;)

czwartek, 17 stycznia 2013

„Oj, matka, przegięłaś” i następstwa


Intuicja mnie nie myliła. Rano przywitało mnie słodkie i przeciągłe: „aguuuu” w wykonaniu raczkującego Protestanta. Potem "butelecka mlecka". Lulanie. Masażyk. Nagły  i niespodziewany poród spod swetra. Potem nurkowanie pod mój sweter, wystawianie głowy i zabawy w potwora dwugłowego. I już mój synek był gotowy do normalnego funkcjonowania J
Z Niunią było trudniej – obudziła się w fatalnym nastroju, a ja dodatkowo źle rozegrałam poranek, mniej skupiałam się na niej. W czasie masażyku powiedziała, że przypomina jej się, jak była malutka i robi jej się smutno L Dobry nastrój wracał bardzo powoli. Ale skutecznie J

Dni spędzone z dziadkiem


Dzieci dwa dni spędziły z dziadkiem. Generalnie z dziadkiem jest fajnie, bo daje słodycze, puszcza bajki, za dużo nie wymaga. Dziadek też jest zachwycony, bo dzieci w tym czasie zwykle pokazują się z najlepszej strony. A i ja zyskuję nieco dystansu.

Tak się złożyło, że sytuacja pracowa zmusiła mnie to dłuższych pobytów w tych dniach poza domem. Pierwszego dnia dzieciaki były na dużych (pozytywnych) emocjach, bo obecność dziadka i żadnych zadań ;) Drugiego, jak się umawiały z dziadkiem na oglądanie bajek po moim wyjściu, nieco interweniowałam. Powiedziałam, że tego dnia bajki będą po zadaniach. Szybkie negocjacje i spis zadań był gotowy. Protestant oczywiście zaczął od protestów, ale niewyraźnych, bo przy dziadku nie wypada. Ogarnął się chłopak i z radością zaczął popisy przed oczarowanym jego działalnością dziadkiem.
Niunia na początku do swojej listy zadań dopisała „zabawa w bibliotekę” i… ulotniła się. No cóż, nie mogłam mieć do niej pretensji – wszak było to zadanie do wykonania, na dodatek uprawomocnione zapisem na liście zadań J Niezmiennie zachwycają mnie przejawy kombinatorstwa wskazujące na logiczne myślenie dzieciaków J ale ostatecznie dogadałyśmy się, co jej się bardziej opłaca. Niunia pojęła w lot i też rozpoczęła popisy przed oczarowanym mądrością wnuczki dziadkiem: poczytała, zaprezentowała umiejętności matematyczne, pisarskie, nawet pouczyła dziadka śpiewać J Zmotywowana młodzież uwinęła się z zadaniami jeszcze przed moim wyjściem!

Wieczorem za to zaczął się koncert pt. „Oj, matka, przegięłaś z tą nieobecnością” ;) Niunia i Protestant rycząco-buczący co prawda dawali się niańczyć, ale czuję, że kolejny dzień będzie pod tym samym hasłem przewodnim. Już zresztą zamawiali sobie na rano masażyki, lulanie jak dzidziusia itp. Przetrwam J

I jeszcze co mnie ujęło po powrocie z pracy. Wysłuchiwałam żalów, skarg i innych opowieści Małolatów. Było tam między innymi coś takiego:
Niunia: mamo, to było straszne…
Ja: ojej, jaka moja córeczka jest smutna – przyciągam Niunię, żeby ją przytulić i słyszę trzeźwy, nieco rozanielony głos Niuni: jak ja lubię, kiedy tak mówisz…
Tego wieczora zwracała mi jeszcze dwukrotnie uwagę, w których momentach lubi, jak coś mówię. To były te chwile, w których nie zaprzeczałam uczuciom, a raczej jej i Protestantowi okazywałam zrozumienie. Niezwykła jest jednak – w moim odczuciu – Niuni wrażliwość społeczna, jej umiejętność dostrzegania i werbalizowania swoich spostrzeżeń. Taką to mądrą mam córeczkę J

wtorek, 15 stycznia 2013

Radość (z) matematycznych postępów


Mam niewątpliwą przyjemność obserwować, jak dzieciaki się rozwijają, jak stopniowo nabywają kolejne umiejętności.

Niunia zaczęła kombinować przy zadaniach matematycznych. Sama poprosiła mnie o napisanie działań na dodawanie, a potem zamiast po prostu obliczać, zaczęła mnie przechytrzać. Jak dodała 6 i 2, a potem było 7+2, to po prostu do tamtego wyniku dodawała 1. Super sposób J

Protestant za to ma jakąś organiczną niechęć do wykorzystywania własnych palców jako liczmanów. Woli zgadywać. Jak zadam mu proste zadanie na dodawanie, to będzie obstawiał… aż trafi… Ale jak przełamię pierwotny i niezrozumiały dla mnie opór do posługiwania się konkretami, radzi sobie naprawdę dobrze. Poza tym chętnie dopytuje się, ile jest np. 4+4 (chce zapamiętać, zamiast zadziałać osobiście). No to nie będziemy mieli problemu z tabliczką mnożenia ;)

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Z dedykacją dla Fafika

Ostatnio wujek przesłał zdjęcia ulubionego pieska Niuni - Fafika. Okazało się, że Fafik ma gustowne zimowe wdzianko. Dzieciaki ucieszyły się, a Niunia postanowiła napisać list do pieska. Treść najpierw napisała sama (korzystając z własnych pomysłów), potem pomogłam jej skorygować błędy, a na końcu autorka osobiście przepisała go starając się z całych sił, aby wyglądał zachęcająco.  Sam list, jako godny szczególnej uwagi, zamieszczam w załączniku. Ćwiczenie pisania dziś było nadzwyczaj miłe J

czwartek, 10 stycznia 2013


W ostatnim czasie znowu Niunię wyobraźnia poniosła i zażyczyła sobie, żeby w domowe zadania wpleść „podchody”, czyli rozwiązywanie zadań, przemieszczanie się, pokonywanie trudności... No cóż, pomysł jak zwykle świetny, ale wymagający dłuższych przygotowań, więc udało mi się wynegocjować odsunięcie w czasie.
Ale mnie też poniosła nieco wyobraźnia i zrobiłam jej dzień ze zdobywaniem punktów. Niunia dostała rano spis zadań z punktacją oraz zapowiedź, że po zdobyciu 50 punktów będzie nagroda. Zadania były różne i różnie punktowane. A robienie ich zajęło Niuni mnóstwo czasu, bo… musiała kombinować, co jej się bardziej opłaca. Po każdym zadaniu przeliczała i dalej kombinowała. Wśród zadań były „typowo szkolne”, ale też takie w stylu: „podpisać się” (za 2 punkty), zrobić 20 przysiadów (za 3 punkty), były też zadania-niespodzianki, przy których decydowała się na niewiadome (ciekawość zwyciężyła J ale też była nagrodzona, bo w jednej niespodziance były gratisowe punkty).

A dziś dzieciaki w znakomitych nastrojach robią, co chcą. Niunia więc pisze w zeszycie wymyślone zdania, które są po prostu urocze, w stylu: „Ola ma chomika, który nie musi chodzić do szkoły”, „Protestant jest goły” J
Protestant za to po zadaniach matematycznych zażyczył sobie układanie słów z literek. Jeden z bardziej ambitnych efektów, ujawniających typowe dla tego wieku poczucie humoru, w załączniku J


poniedziałek, 7 stycznia 2013

Odkrywcza sobota


Po południu tata zabrał Protestanta na turniej piłki nożnej (zresztą Młody wrócił dumny, bo z brązowym medalem).
Niunia została ze mną. Od razu zrobiła się markotna i powiedziała, że jest jej smutno, bo chłopaki pojechali. Zaproponowałam jej coś, co – jak mi się wydawało – nie ma szans powodzenia, a mianowicie, że możemy zrobić zadania szkolne, które sobie wybierze, a potem w tygodniu będzie miała wybrany dzień wolny od nauki. Niunia - ku mojemu zaskoczeniu - się zgodziła J Tak sobie myślę, że zrobienie czegoś po to, żeby potem mieć czas wolny, to objaw naprawdę dużej dojrzałości J

Ostatecznie czas miło nam upłynął, bo Niunia wybrała m.in. dwie stworzone przez nas gry matematyczne, przy czym ograła mnie i była przeszczęśliwa (oczywiście pocieszała mnie, że następnym razem może i do mnie szczęście się uśmiechnie).

W czasie zadania związanego z pisaniem dokonałam odkrycia. Niunia generalnie nie garnęła się do pisania i miałam wrażenie, że to jest dla nas obu najgorszy czas. W czasie tego jej sobotniego pisania zauważyłam, że to ja jestem strasznie spięta. Przypomniałam sobie pogawędki w Borach Tucholskich i rady mądrej Hanuli, żeby zatrzymywać się przy swoich odczuciach płynących z ciała, no i postarałam się to wszystko poczuć, dzięki czemu całe napięcie po pewnym czasie odeszło. Wtedy też przypomniałam sobie, jak bardzo nie lubiłam pisania jako dziecko, jak czułam się katowana starając się pisać „ładnie” i jak bardzo odetchnęłam z ulgą, kiedy mogłam zacząć pisać na komputerze. Odpuściłam sobie kontrolowanie Niuni. Siadłam z boku i wzięłam książkę. No i zdarzył się cud! Niunia po raz pierwszy zaczęła się cieszyć swoim pisaniem! (a może po prostu po raz pierwszy to zauważyłam?) I to bardzo – cieszyła kolejnymi napisanymi słowami. Dowodem na jej realną radość jest fakt, że Niunia w niedzielę zabrała zeszyt ze sobą do kościoła (dzieciaki zawsze biorą ze sobą zabawki i książeczki, żeby się nie nudzić) i cały czas coś pisała J

A ja się zastanawiam, ile jeszcze "ograniczeń", które rzekomo prezentują dzieci, tkwi we mnie... 

sobota, 5 stycznia 2013

Protestanckie treningi


Protestant chodzi na treningi z piłki nożnej i koszykówki. Piłka nożna to jego ulubiony sport, chyba dlatego, że jest urodzonym patriotą (póki co – wszystko co polskie = lepsze J), a piłka nożna, to przecież nasz sport narodowy. Koszykówka zaś pojawiła się dlatego, że mamy przyjaciela, który się nią fascynuje i swoją fascynację przekazuje dalej.

Co jakiś czas mam okazję obserwować Młodego w czasie jednego i drugiego treningu. Na piłce nożnej, jak Protestant stoi na bramce, to stara się, żeby piłka nie trafiła… w niego, trzyma się z dala od grupy i ćwiczy „na sucho” trafne kopnięcia. Jakby ktoś nie wiedział, który to nasz syn, to wystarczyłoby powiedzieć, że to ten, który jest satelitą grupy (bo na tym etapie wszyscy chłopcy trzymają się w zbitej grupie skupionej wokół piłki i tak się przemieszczają po boisku, a Protestant jakieś 2 metry od nich).

Ale ostatnio miałam okazję obserwować Protestanta na treningu koszykówki. I po prostu wpadłam w zachwyt. Młody grał cały czas, był zaangażowany całym sobą, był przytomny, aktywny i zadowolony, ani razu nie wyłączył się, nie stanął, żeby np. podłubać w nosie…
W czym tkwi tajemnica sukcesu Protestanta (czy też raczej trenera J):
  1. atmosfera treningów (dużo życzliwości i zaangażowania emocjonalnego, szczególnie znaczące mogą być końce treningów, w czasie których trener podkreśla, co dobrego zauważył w grze każdego z uczestników)
  2. duży nacisk na wzmacnianie i dopingowanie
  3. mała grupka dzieci
  4. pomoc dzielnych asystentów (starsze dzieci, które pomagają trenerowi)
  5. wyczulenie na specyficzne potrzeby (u Protestanta zwiększona wrażliwość na porażkę jest zastępowana – czasem sztucznie – umożliwianiem mu przeżywania sukcesu, jego wycofywanie się przełamywane jest osobistą zachętą trenera lub jego pomocników)
  6. jedną z ważniejszych rzeczy są więzi – one bez wątpienia zostały nawiązane i to też jest element dobrego funkcjonowania Protestanta.
Gdybym miała pewność, że przynajmniej połowa nauczycieli w szkole prezentowałaby takie podejście jak ten trener koszykówki, bez wahania posłałabym dzieciaki do szkoły J

czwartek, 3 stycznia 2013

O tym, jak polska szkoła pomaga edukującym domowo


Polska szkoła generalnie sprzyja ludziom edukującym domowo. Tak paradoksalnie. Ostatnio z Niunią odwiedziłyśmy jej przedszkolną koleżankę, która aktualnie pobiera nauki w pierwszej klasie szkoły podstawowej. No cóż, ani ona, ani jej mama nie były zachwycone tym, co tam się dzieje (po zaledwie 4 miesiącach doświadczeń):
  1. oceny (niby ich nie powinno być, a jednak są, a im nadzwyczaj często towarzyszy poczucie niesprawiedliwości tak u rodzica, jak i u dziecka)
  2. obszerne prace domowe w stylu: „napisać całą stronę sylaby bu”
  3. zakaz rozmawiania z koleżankami, (za to obniżona ocena z zachowania, czyli mniej uśmiechnięta lub smutna buźka-naklejka, co potwierdza mit dokonującej się w szkole „najważniejszej” dla dziecka socjalizacji z rówieśnikami)
  4. niewiele czasu na zabawę (nie mówiąc o jakichś atrakcyjnych zajęciach czy zwykłym byciu z rodziną)
  5. a to moje spostrzeżenie: koleżanka Niuni cały czas mówiąc krzyczy (no cóż, jak się chce porozmawiać z koleżankami na przerwach, to jakoś trzeba przezwyciężyć 100 dB-owy hałas, a potem w domu trudno przestawić się na inny styl prowadzenia rozmowy)
  6. generalnie umiejętności tej dziewczynki nie odbiegały od umiejętności Niuni (porównuję po zawartości jej zeszytów i szybkości czytania), a jednak Niunia zdobyła swoje umiejętności znacznie mniejszym kosztem.

A wczoraj Niunia oświadczyła, że ona chciałabym jednak do szkoły. No więc się umówiłyśmy, że następnego dnia zrobimy lekcje tak, jak w szkole. Powiedziałam jej, że będzie musiała rano wstać, ubrać się, przyszykować wszystko i o 8 zaczynamy. Lekcje planowałam do 12-tej. Na początku Niunia się zapaliła, nawet poprosiła tatę o zrobienie kanapek do szkoły J A wieczorem zaczęła ryczeć. Śledztwo wykazało, że ona tak naprawdę nie chce tego, bo:
a)      się nie wyśpi
b)      nie chce nieść ciężkiego plecaka z książkami i piciem (sprawy prowiantu i zaopatrzenia szkolnego nie omawiałyśmy – to musiała być kwestia dyskutowana z koleżanką)
c)       nie chce robić tylko tego, co nauczycielka jej każe (to moje uświadomienie jej, że w szkole nie ma wyboru aktywności, który jednak moja córeczka bardzo sobie ceni)
Ostatecznie fala rozpaczy została pohamowana obietnicą, że zrobimy zwykły nasz dzień nauki i miło spędzimy czas. I nastała błoga cisza J

środa, 2 stycznia 2013

Dzień gier


Niunia wymyśliła, że będzie konstruować własną grę. Zaproponowałam, że ja zrobię swoją. Poszła na ten układ.

Gra Niuni:
Plansza własnej konstrukcji z ponumerowanymi polami, karty szansy i karty pecha. Do tego potrzebne pionki i kostka. Dodatkowy ułatwiacz: 10 korków.
Zasady gry: rzuca się kostką i porusza pionkiem. Jak ktoś trafi na pole z numerem parzystym (można sobie sprawdzić na tych 10-ciu korkach, czy dla ostatniego jest para), to ma fart i czyta karteczkę „Szansa” (tam zwykle była informacja, że może się przemieścić ileś pól do przodu lub ma się dodatkowy rzut kostką). Jak się stanęło na polu z numerem nieparzystym, to zwykły pech i trzeba było wylosować karteczkę z niemiłą informacją (zwykle o cofnięciu się lub utracie kolejki). Super zabawa z – nie da się ukryć – motywami naukowymi J Jutro pewnie znowu zagramy.

Moja gra (dosyć prostacka, ale z ukrytym wątkiem edukacyjnym ;))
Plansza z numerami od 0 do 100 (tak, żeby wyraźnie było widać, jak liczby układają się po kolei). Rzuca się kostką i przechodzi się przez kolejne pola. Żeby nie było tak zupełnie prostacko, zadanie polegało na tym, żeby do liczby, na której się aktualnie stało dodać na liczydłach, to co się wyrzuciło i przeliczyć, a następnie przesuwając się po planszy jednocześnie sprawdzić prawidłowość wykonanego działania.

Niuni bardzo się podobało, szczególnie że miała wyjątkowe szczęście i w obu grach wygrała.