niedziela, 10 maja 2015

Edukacja ekonomiczna

To jest coś co trwa. Już chyba od dwóch lat… W każdy razie na tyle długo, że mogę sprzedać patent jako „u nas się sprawdzający”. I życzyć powodzenia kolejnym rodzicom.
Przeciwnicy posiadania kieszonkowego przez dzieci powinni (tak jak ja przed podjęciem tej decyzji) przyjrzeć się, ile w ciągu miesiąca wydają na zachcianki dziecka… Dla mnie był to wystarczający powód, żeby jednak kieszonkowe dawać J
Od tamtej pory w sklepach pojawia się stały dialog:
- Mamo, kupisz mi zabawkę/gumę/lizaka/sok…
- Masz swoje pieniądze…
- Właściwie to nie potrzebuję tej zabawki/tak bardzo nie chce mi się pić itp.
Wystarczy tylko konsekwencja, a spokój murowany i niezmącony.

Początkowo dzieci dostawały miesięcznie tyle złotych, ile mają lat. Niewiele, ale wystarczyło, żeby odebrać pierwsze lekcje ekonomii.
Najbardziej pamiętną nau(cz)kę odebrał Protestant na samym początku. On musiał NATYCHMIAST wydać wszystkie posiadane pieniądze. Niunia w tym czasie zdążyła już zorientować się, na czym polega oszczędzanie i wprowadzała je konsekwentnie w życie, natomiast Protestant urządzał wycieczki do sklepów, w czasie których miał problem z kupieniem czegoś, bo… co można kupić za kilka złotych? Ale zawsze dzielnie radził sobie i wychodził ze sklepu dzierżąc dumnie jakiś maciupeńki przedmiot „made in China”.

Trwało to kilka miesięcy, w czasie których postrzegałam go jako beznadziejny ekonomiczny przypadek i oczyma wyobraźni już widziałam jego nędzną przyszłość ;)

Tymczasem Niunia zgromadziła wystarczającą sumę pieniędzy, żeby udać się na większe zakupy. Poszliśmy całą rodziną. To była jedna z najkoszmarniejszych godzin w naszym rodzinnym życiu. Niunia chodziła między półkami, delektując się wolnością wyboru spośród całkiem pokaźnej liczby zabawek, na które było ją stać. Nie spieszyła się, bo takich decyzji nie podejmuje się „hop siup”. Ale nie to wystawiło nas na niezwykłą próbę cierpliwości. Protestant jak tylko zobaczył, co jest grane zaczął wyć przeraźliwie, że on też chce zabawkę. Tuliłam więc go i jak mantrę powtarzałam, że rozumiem jego smutek i też żałuję, że nie może wydać swoich pieniędzy, ale ich po prostu nie ma, bo wcześniej kupił… i tu kilka rzeczy udało mi się wymienić.
Niunia była bezlitosna, bo nie skracała jego mąk. Zdawała się być tak zaabsorbowana wybieraniem, że chyba nie słyszała rozpaczy brata. 
I od tamtej pory Protestant oszczędza J

Od kilku miesięcy młodzi nadal dostają tamto „po prostu kieszonkowe”, ale mają też możliwość zarobić drugą część, w takiej samej wysokości. Jest to szansa, a nie obowiązek. Mogą zadecydować, że nie zarobią. Dostają ją za zaangażowanie w pomaganie rodzicom. Otwarty bunt w tym zakresie prowadzi do ucięcia złotówki od tej części kieszonkowego. To może budzić jeszcze większe kontrowersje, ale u nas naprawdę się sprawdza i zamierzam to utrzymać, bo:
- nie płacę za każdą czynność i dzieci nie widzą fizycznie tych pieniędzy (otrzymują je po prostu jako kieszonkowe „na konto”), więc nie ma prostego skojarzenia „pomaganie – zarabianie”
- premiuję postawę gotowości, do której – mam nadzieję – dzieci po prostu się przywykną (i na razie wygląda na to, że tak jest)
- 7 zł (w przypadku Protestanta to póki co nadal tyle) to niewielka cena za święty spokój, jaki mam po powiedzeniu: „synku, nie musisz pomagać – wiesz, jaka jest zasada” (jeszcze nie zdarzyło mi się uciąć więcej niż 2 zł, a nawet najkrótszy miesiąc ma 28 dni, czyli całe stado czających się szans na niechęć do pomagania ;) ).


I tyle J