poniedziałek, 20 lipca 2015

Doniesienia z wakacyjnego frontu

Niunia i Protestant, podobnie jak w tamtym roku, wyjechali na obóz. Wyjazd ten można nazwać pół-samodzielnym, ponieważ obozowicze stacjonowali w promieniu 10 km od naszego domu, a umowa między nami i Młodymi była taka, że codziennie wieczorem ich odwiedzamy. Oczywiście podejmowaliśmy negocjacje w celu zmniejszenia intensywności naszego zaangażowania, ale trafiliśmy na twardego negocjatora w osobie Protestanta. Pokornie przyjęliśmy do wiadomości, że potrzebuje rzucić na nas okiem przed zaśnięciem i upewnić się, czy zmarszczek lub kilogramów nam zbytnio nie przybyło. Nasze odwiedziny też miały różny przebieg: a to popisy, a to kompletna olewka na rzecz kumpli/kumpelek, a to mini-awanturka… Ale wytrwaliśmy J Z pewnością z zewnątrz wygląda to na nadopiekuńczość, ale postępujemy tak z pełną świadomością, że Niunia i Protestant potrzebują maksymalnego poczucia kontroli nad sytuacją, żeby przez przypadek nie poczuli się odrzuceni. A i tak po ich powrocie na łono rodziny odnotowaliśmy 2-dniowy napad regresu, co pokazuje, że jednak koszty emocjonalne były (na szczęście niezbyt duże, więc możemy przypuszczać, że przyczynią się raczej do budowania dojrzałości niż niszczenia misternie utkanego do nas zaufania).

Protestant na obozie zyskał tytuł najsympatyczniejszego obozowicza J Generalnie przeciwna jestem tego typu głosowaniom (głosowała cała dziatwa na siebie nawzajem), bo za bardzo utożsamiam się z tymi odrzuconymi, ale wspominam o tym ze względu na wszystkich przeciwników edukacji domowej, którzy twierdzą, że tylko w szkole można nabyć najważniejsze umiejętności radzenia sobie w grupie.
Protestant udowadnia, że ukrytego przed wzrokiem dorosłych zastraszania, dyskretnej przemocy słownej i fizycznej, przy jednoczesnym wytwarzaniu u innych syndromu sztokholmskiego – bo niby skąd ten tytuł najfajniejszego obozowicza? – można nauczyć się "siedząc w domu". 
Potrzebna jest tylko rodzina z odpowiednimi kwalifikacjami ;)