Niunia i Protestant, podobnie jak w tamtym roku, wyjechali na obóz. Wyjazd ten można nazwać pół-samodzielnym, ponieważ obozowicze
stacjonowali w promieniu 10 km od naszego domu, a umowa między nami i Młodymi
była taka, że codziennie wieczorem ich odwiedzamy. Oczywiście podejmowaliśmy
negocjacje w celu zmniejszenia intensywności naszego zaangażowania, ale
trafiliśmy na twardego negocjatora w osobie Protestanta. Pokornie przyjęliśmy
do wiadomości, że potrzebuje rzucić na nas okiem przed zaśnięciem i upewnić
się, czy zmarszczek lub kilogramów nam zbytnio nie przybyło. Nasze odwiedziny
też miały różny przebieg: a to popisy, a to kompletna olewka na rzecz
kumpli/kumpelek, a to mini-awanturka… Ale wytrwaliśmy J Z pewnością z zewnątrz
wygląda to na nadopiekuńczość, ale postępujemy tak z pełną świadomością, że
Niunia i Protestant potrzebują maksymalnego poczucia kontroli nad sytuacją,
żeby przez przypadek nie poczuli się odrzuceni. A i tak po ich powrocie na łono
rodziny odnotowaliśmy 2-dniowy napad regresu, co pokazuje, że jednak koszty
emocjonalne były (na szczęście niezbyt duże, więc możemy przypuszczać, że
przyczynią się raczej do budowania dojrzałości niż niszczenia misternie utkanego
do nas zaufania).
Protestant na obozie zyskał tytuł
najsympatyczniejszego obozowicza J
Generalnie przeciwna jestem tego typu głosowaniom (głosowała cała dziatwa na
siebie nawzajem), bo za bardzo utożsamiam się z tymi odrzuconymi, ale wspominam
o tym ze względu na wszystkich przeciwników edukacji domowej, którzy twierdzą,
że tylko w szkole można nabyć najważniejsze umiejętności radzenia sobie w grupie.
Protestant
udowadnia, że ukrytego przed wzrokiem dorosłych zastraszania, dyskretnej przemocy słownej i fizycznej, przy
jednoczesnym wytwarzaniu u innych syndromu sztokholmskiego – bo niby skąd ten
tytuł najfajniejszego obozowicza? – można nauczyć się "siedząc w domu".
Potrzebna
jest tylko rodzina z odpowiednimi kwalifikacjami ;)