piątek, 27 grudnia 2013

Urodzinowa niespodzianka dla taty

Grudzień to u nas miesiąc najbardziej urodzinowy. Obmyślając z Niunią kwestię urodzin taty doszłyśmy do wniosku, że możemy nagrać mu kilka filmików. Z etapu koncepcyjnego i pisania scenariusza został wykluczony Protestant, bo żadna z nas nie miała tyle siły, żeby go znosić ;) Dosyć ryzykownie postanowiłyśmy włączyć go jednak w fazę realizacji pomysłu.
Filmiki to krótkie parodie reklam z dwoma aktorami (czyli Niunią i Protestantem). Żadnej z nich nie zamieszczę na blogu szanując prywatność dzieci, ale próbkę jednego (najkrótszego) scenariusza podam:
Występują: Niunia jako mama, Protestant jako dzidziuś (ucharakteryzowani wg własnego pomysłu).
Niunia: Twoje dziecko się nudzi i marudzi?
Protestant: (marudzi, jak tylko on doskonale to zrobić potrafi ;))
N: zastosuj „Bączuś-Junior” (demonstruje lek i podaje go Młodemu)
P:… (pije lekarstwo, nic nie mówi tylko zaczyna puszczać bąki i cieszyć się tym faktem)[i]
N (podsumowuje i zachęcająco się uśmiecha, jak na aktorkę reklamową przystało): Efekt zdrowy i natychmiastowy.

Oczywiście scenariusz wydaje się prostacki i ubogi, ale ten, kto nagrywał amatorskie wyreżyserowane filmiki wie, jakie to wyzwanie. A jak ktoś zna Protestanta, to już w ogóle powinien patrzeć na mnie z bezgranicznym szacunkiem, bowiem okiełznanie syna w fazie nagrywania filmików uważam za największe osiągnięcie (nagrywanie nie polegało na jednorazowym akcie – powtarzaliśmy każdy filmik co najmniej 30 razy, żeby dojść do perfekcji w każdym detalu ;)). Po tym doświadczeniu jestem skłonna (pewnie nazbyt) optymistycznie stwierdzić, że dzieci tak bardzo wydoroślały, bo:
- chciały wziąć udział w takim przedsięwzięciu i aktywnie go realizowały,
- zachowują w tajemnicy przed tatą przygotowywaną niespodziankę,
- były w stanie wytrwale realizować plan, mimo utrudnień i przechodzenia przez różne fazy pracy (od euforii przez zniechęcenie do pogodzenia się z faktem, że w celu uzyskania zadowalającego efektu potrzebna jest wytężona praca).
Jestem z nich naprawdę dumna J



[i] Na szczęście dźwięk bąków można znaleźć bez trudu i bez towarzyszących wrażeń węchowych w Internecie J

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Kabaret

Niunia i Protestant bawią się w kabaret. Są małżeństwem z dzieckiem.
Mama – Niunia nie potrafi ułożyć puzzli, więc ich dziecko zadaje ojcu rezolutne pytanie:
- To czemu wybrałeś taką mamę za żonę?
Ojciec – Protestant odpowiada równie błyskotliwie:
- Bo widziałem, że taka sierota szła :)

Nie wiem, co o tym myśleć, bo Niunia mi wyjawiła, że ich teksty kabaretowe inspirowane są życiem… J

niedziela, 22 grudnia 2013

Kryzys urodzinowy


Tytuł sugeruje, że wpis będzie dotyczył matki w wieku około-menopauzalnym. Otóż nie. Około-menopauzalna matka ma się całkiem nieźle ;) a kryzys przechodzi Niunia.
Nasza córeczka kilka dni temu zaczęła mieć stany podwyższonej aktywności bojowej. Niunia, która czaruje wszystkich swoim pięknym uśmiechem, anielsko słodkimi oczętami oraz zgrabnym komplementem zawsze stosownym do okoliczności…  tym razem powodowała drżenie domu w posadach z powodu uwalnianej – różnymi drogami – potężnej dawki energii. A stany kompletnego szaleństwa pojawiały się z powodów, które normalnie wywołałyby warknięcie czy „syndrom wyraźnie słyszalnych kroków”. 
Z mojej perspektywy najtrudniejsze było to, że Niunia była kompletnie przyblokowana i nie chciała w ogóle rozmawiać. Ostatecznie zamknęła się w swoim pokoju i – jak się później okazało – pisała liściki. Jeden mi wręczyła. Był następującej treści:
„Niunia szuka nowych rodzicuw, bo jej rodzice są okropni. Pomuszcie Niuni!” – i dopisek w mojej wersji: „mamo, nie poprawiaj błendów”.
Kiedy emocje nieco opadły i do głosu doszedł intelekt, Niunia ujawniła swój plan, który był następujący:
1.       Spakuje się.
2.       Pójdzie w świat.
3.       Do skrzynek ludzi będzie wrzucała liściki.
4.       Poszuka nowych rodziców (mogą być pijacy).
5.       Może zamieszka w Azji.
Nie negowałam planu. Zahaczyłam tylko o to ostatnie i nieco – posiłkując się Internetem i tam zamieszczonymi zdjęciami – opowiedziałam Niuni o azjatyckim „raju dla dzieci” i jego roli w rozwoju tamtejszej gospodarki. Ten podpunkt udało mi się skorygować. Nadal jednak pozostałe były aktualne.
Wynegocjowałyśmy tylko, że wyprowadzka odbędzie się następnego dnia rano. A tymczasem zachęciłam córeczkę, żebyśmy pogadały i może wymyśliły, co jej może poprawić nastrój. Udało się J
Ostatecznie pomasowałam Niunię, poczytałam jej książkę, następnego dnia zrobiłam pyszne śniadanie, a w międzyczasie dowiedziałam się, że:
1.       Odkąd rozmawiamy o urodzinach, Niunia odczuwa tak wielką złość, jakiej jeszcze nigdy  nie czuła.
2.       Nie chce być starsza.
3.       Tak naprawdę to ona nie wie, czy cieszy się urodzinami czy nie (nigdy wcześniej nie miała takich odczuć przedurodzinowych i samą ją to dziwi).
4.       Sama nie wie, czy chce mieć imprezę.
Ustaliłyśmy, że zrobimy próbne mini-urodziny w czasie naszej szkoły (to była świetna okazja do rozmów o… zazdrości dedykowanych Protestantowi). Po nich Niunia stwierdziła, że chce mieć jednak malutkie urodziny ze ściśle określonym niewielkim gronem gości, wśród których będzie jakiś chłopiec (taki zgrabny wybieg Niuni autorstwa, żeby pozbyć się towarzystwa brata).

Sytuacja wydaje się być opanowana J

czwartek, 12 grudnia 2013

Służba rodzinna ;)

Protestant zadał mi – w złości – zaczepne pytanie:
- Czemu jedni muszą być sługami innych?
- To znaczy?
- No, na przykład dzieci muszą służyć rodzicom.
Wcięło mnie na chwilę, ale podjęłam wyzwanie:
- To spiszmy, co ty dziś dla mnie zrobiłeś, a co ja dla ciebie.
Wynik był ciekawy. Po stronie kartki zatytułowanej „Protestant” znalazł się „rysunek dwóch koparek”, po stronie „mamy” pokaźna lista spełnionych próśb. Protestant próbował jeszcze rozpaczliwie uzupełnić swoje zestawienie:
- Ale umyłem ręce!
- Czyje? Moje?
- Nie, swoje, ale ty mi kazałaś!
- Ale to były twoje ręce, więc się nie liczy.
Przy takim obrocie spraw Protestantowi… przestało zależeć na rozwiązywaniu zagadki:
- Oj, dobra, nie rozmawiajmy już na ten temat.

J

środa, 11 grudnia 2013

Niezręczne pytanie i sprytna odpowiedź

W nasze życie wkradła się nudna przewidywalność. Przerywana na szczęście dzieciaków pomysłami. Ostatnio Protestant – jak dosyć często zresztą – wcielał się w dzidziusia. Tu ciekawostka: generalnie Protestant wstydzi się dzidziusiowania, ale okazało się, że bez oporów ujawnia się z tym przy innych Kosmitach! Zwykle nie zamierza upubliczniać posiadania własnej butelki na mleko, ale jakimś swoim radarem wyczuwa Kosmitów i przy nich z butelką wręcz demonstracyjnie się obnosi.

W matkowaniu tego dnia wyręczała mnie Niunia. Siedzimy więc sobie przy stole, a tu Maluszek zadaje zaskakujące pytanie:
- Co to jest seks?
- ??? – Niunia milczy zbita z tropu.
- No odpowiedz swojemu dziecku – zachęcam.
- Ale patrzy się na ciebie – odbija piłeczkę.
- Ale zadał pytanie tobie – mówię i czekam zaciekawiona.
- Co to jest seks? Co to jest seks? Co to jest seks? – Protestant dzielnie wciela się w upierdliwego bachora ;)
- Nie powiem – ucina Niunia.
- No to powiedz przynajmniej, skąd się biorą dzieci – podpuszczam dalej.
- Skąd się biorą dzieci? Skąd się biorą dzieci? – Protestant na nowo podejmuje wcześniej przyjętą rolę.
Niunia wystrzela z cudowną historyjką:
- Wiesz, przylatuje bocian z taką chustą na dziobie, a tam…
- Cooo? – wyrywa się zszokowanej „babci” Protestanta.
- A co mam mówić takiemu maluszkowi? – teatralnie szepcze Niunia.
- Co to jest seks? Co to jest seks? Co to jest seks? – to znowu skandowane upierdliwo-dociekliwego dzieciaka.
- Nie wiem – ucina Niunia.
Pytam więc:
- To skąd masz dziecko?
- Adoptowałam, tak jak ty J

Proste i sprytne!

piątek, 29 listopada 2013

:) i :(

Niunia przeprowadziła zajęcia o zwierzętach żyjących w morzach i oceanach. Zaskoczyła mnie tym, ile zapamiętała i ile była w stanie opowiedzieć. Potem każdy robił „suche akwarium” ze słoiczka, w którym umieszczaliśmy narysowane osobiście rybki przyczepione nitką do kartonowego wieczka. Na dno wrzucaliśmy kamyki, muszelki i inne cudeńka z prawdziwego morza kiedyś przywiezione.


Generalnie Niunia swoje zajęcia przeprowadzała w ekstremalnych okolicznościach, bo akurat Protestant miał zły dzień. Najpierw odmówił uczestnictwa w zajęciach (co mnie nawet ucieszyło, bo jego nieobecność była gwarancją spokoju), potem stoczył się ze schodów owinięty w pomarańczowy koc i oświadczył, że jest marchewką, a następnie wcielał w życie pomysły rodem z podręcznika „1000 strategii wytrącania innych z równowagi”. Zdążył zrealizować: wycie, wrzeszczenie, histeryczny śmiech i inne podnoszące ciśnienie odgłosy, włażenie pod stół, na stół, na plecy, namolne wciskanie się na kolana, walanie się po podłodze, rozwalanie różnych przedmiotów… Przystopował tylko na czas przedstawiania życia na wsi. Ale jakoś to nie zmyło mojego ogólnego (tragicznego) odbioru całej tej sytuacji. 

poniedziałek, 25 listopada 2013

Goście w wiejskiej chacie

Przed przyjściem gości Protestant paraduje w ogrodniczkach: starych, przykrótkich, obszarpanych, porwanych… (znalazłoby się jeszcze kilka pasujących określeń). Delikatnie go zagajamy:
- Protestancie, zaraz przyjdą goście. Przebierz się…
- Nie – odpowiedź nas nie dziwi, ale próbujemy dalej:
- Dlaczego?
- Goście zobaczą, że jestem wieśniakiem. Małym wieśniakiem.


Wobec tak silnej argumentacji i nie chcąc łamać nowo zrodzonej tożsamości syna, ustępujemy. W drzwiach wita gości przedstawiciel rodu, czyli Mały Wieśniak J

piątek, 22 listopada 2013

Protestanckie belfrowanie

Protestant ostatnio też przeprowadził fragment zajęć. Zaskoczył mnie przynajmniej trzykrotnie:
  1. najpierw przygotowując się (choć momentami ja i Niunia byłyśmy bardziej zaangażowane, jednak trzeba mu przyznać, że dzielnie trwał przy nas na posterunku, ani razu nie wybiegł tupiąc i trzaskając drzwiami, co naprawdę doceniam)
  2. potem… ćwicząc cztery razy „na sucho”
  3. następnie przeprowadzając zajęcia i rządząc się, jak rasowy belfer ;)

Protestant przygotował zajęcia o znakach drogowych.
W pierwszych słowach wyjaśnił, po co w ogóle są znaki (tu musiałam nieco hamować jego wybujałą fantazję, która nakazywała mu okraszać wypowiedź bogatymi opisami wypadków drogowych).
Kolejny element zajęć polegał na przedstawieniu wybranych znaków (które Niunia razem ze mną dzielnie rysowała, a właściwie to ja jej trochę pomagałam, bo talentem plastycznym córa mnie bezwstydnie przerasta o głowę lub dwie).
Następnie Protestant dawał każdemu wylosować znak, który należało pokolorować. W tym momencie synek przeistoczył się w najprawdziwszego nauczyciela, który: 1. mówi głosem pewnym i wszechwiedzącym, 2. nie cierpi sprzeciwów, 2. doskonale wie, czego inni mają się nauczyć itd. J
Ostatnie zadanie, to zabawa ruchowa (wymyślona przez Niunię): dzieci sobie biegały z „kierownicami”, Protestant pokazywał znak, na który trzeba było zareagować (np. skręcić w prawo, zatrzymać się lub jechać szybciej/wolniej), czyli ogólne szaleństwo J

Tego dnia Protestant zapragnął częściej przekazywać wiedzę innym. Dziś zgłębiał tajniki wiejskiej zagrody i taki oto temat będzie realizował na kolejnych zajęciach J

Niunia zaś studiuje zawartość głębin mórz i oceanów: czyta, opowiada i planuje dodatkowe zadania z tym związane. 

wtorek, 5 listopada 2013

Komiksowo


Jak dla mnie, hitem wczorajszych zajęć, na które przyszły dzieci z zaprzyjaźnionej rodziny, był Niuni fragment o komiksach. Niunia opowiedziała krótką historię komiksów, zaprezentowała przykładowe, pokazała swój narysowany. Ostatnim elementem było wspólne rysowanie komiksów. I ten fragment mnie zachwycił. Najpierw każdy rzucił się do robienia swojego własnego komiksu. Po chwili rozległy się stękania, że to tak dużo roboty. Przypomniałam więc, co Niunia mówiła o autorach komiksów (że jest ich dwóch lub więcej). Po krótkich słownych przepychankach, uformowały się dwie grupki i zaczęły wspólną pracę: dzielili się wymyślaniem, rysowaniem, pisaniem w dymkach… Efekt był naprawdę imponujący J

 

Aktywność Protestanta podczas naszych zajęć:

Dzieci się witają – Protestant siedzi z boku

Dzieci piszą – Protestant rysuje

Dzieci się bawią – Protestant pisze

Dzieci robią sobie masażyki – Protestant siedzi naburmuszony

Dzieci dyskutują – Protestant wychodzi z hukiem, wrzaskiem i tupaniem

Dzieci jedzą i piją w czasie przerwy – Protestant fika, wrzeszczy, śmieje się hałaśliwie – po prostu "klasowy błazen"

Dzieci słuchają mojego czytania – Protestant siedzi u mnie na kolanach i udaje dzidziusia (uff – przynajmniej to)

Dzieci robią komiksy – Protestant (jakimś cudem) włącza się J

niedziela, 3 listopada 2013

Festiwal Nauki


Niunia kilka dni temu mnie zaskoczyła, bo przygotowała FESTIWAL NAUKI. Normalnie wprowadziła mnie w zachwyt przemieszany z szokiem.

Przygotowała mnóstwo zadań (i to nie naprędce – miała wszystko przygotowane wcześniej). W progu „naukowej sali” przywitał mnie Protestant w roli ochroniarza, wcisnął bilet, który później sprawdził (po czym się zmył, żeby pojawić się na najatrakcyjniejszej części). Zadania, które Niunia przygotowała:

  1. Angielski z rysunkami (tu różne zadania: grupowanie, czytanie, wyszukiwanie…)
  2. Działania matematyczne (wyniki były gotowe, ale zakryte, a działania wcale nie były takie proste, bo zawierały, np. dodawanie liczb dwucyfrowych)
  3. Niunia czytała rozdział „Karolci”, a ja rysowałam.
  4. Tworzyłyśmy potworki z cyfr.
  5. Wymyślałyśmy i zapisywałyśmy wyrazy na określone litery.
  6. Uczyłyśmy się ułamków na czekoladzie (chyba oczywiste jest, że tu pojawił się zanikły wcześniej ochroniarz ;)).

Piękne przeżycie, jak dziecko staje się nauczycielem, ekspertem i przewodnikiem dla dorosłego J Widać coraz większą dojrzałość i odpowiedzialność.

wtorek, 22 października 2013

Strajki, protesty, bunty, sprzeciwy...

Przez nasz dom przetaczają się nadal regularne fale protestów, ale jakby w nowych odsłonach. Protestant nadal dosyć często realizuje je w formie wrzaskliwej rzucawki ścienno-podłogowej, ale tym razem głównie z powodu… niechęci wyjścia z domu. Naszemu synkowi tak bardzo pasuje posiadanie pokoju, własnego podwórka i nowej przestrzeni życiowej, że z wielkim bólem, który głośnym echem odbija się od innych domostw, opuszcza miejsce zamieszkania.

Ale ostatnio dają się zauważyć też intelektualne realizacje jego osobistego „ruchu oporu”.
Informacja wprowadzająca: synek preferuje dodawanie i mnożenie, a na odejmowanie reaguje, jakby chodziło o ujmowanie mu wnętrzności. Dziś jednak zachęcałam go, żeby podjął temat na co usłyszałam kazanie:
„Mamo, to nie jest fajne, jak męczysz dzieci. Jesteś jakaś naukowa mama. Mnie ta twoja nauka nie interesuje! Baw się swoją nauką sama, do woli!”.


No cóż, do dosyć skromnego na razie wachlarza zawodów, w których wyobrażałam sobie Protestanta (sezonowy bębniarz na starym mieście, wynalazca-z-lenistwa, rolnik  to ostatnio), dopisuję: polityk J

Motywowanie do nauki

Przeczytałam kolejny "odcinek" książki Spitzera "Jak uczy się mózg", którą czytuję sobie z doskoku. I znowu coś ważnego. Otóż Spitzer pisze:
"Kiedy zastanowimy się nad powodami pytania o wytwarzanie motywacji, to okaże się, że chodzi o problemy związane z tym, że ktoś inny nie chce robić tego, co my byśmy chcieli, żeby robił. W takich przypadkach rzekomo motywacja staje się problemem. Wygląda na to, że ktoś kogoś musi zmotywować. To jest trochę tak, jakbyśmy chcieli mu wmówić, że jest głodny. Oczywiście można sprawić, że ktoś poczuje apetyt, ale tylko wtedy, gdy odczuwa głów. Bez głodu się to nie uda! A ten z kolei pojawia się wielokrotnie w ciągu dnia (...) Pytanie nie brzmi: "Jak mogę kogoś zmotywować?". Pytanie zdecydowanie bardziej powinno drążyć kwestię, dlaczego tak wielu ludzi jest tak często zdemotywowanych! I w tym miejscu możemy bardzo skutecznie zacząć działanie, gdyż bardzo często prowadzimy - zazwyczaj bezwiednie i nieumyślnie - prawdziwe kampanie demotywujące" ("Jak uczy się mózg", s. 144).

To tak ku przestrodze ;)
Słowa te są wnioskami po zreferowanych wynikach badań, więc zainteresowanych odsyłam do lektury, która jest bardziej przekonująca niż ten wyrwany z kontekstu fragment :)

Jak patrzę na Niunię i Protestanta, i na siebie, to dokładnie widzę to samo. Młodzi są zmotywowani do różnych działań, a ja czasem niestety prowadzę profesjonalne ;) kampanie demotywujące, bo... mi się nie chce, bo nie mam czasu, bo wolałabym coś innego, bo wydaje mi się, że nie TO tylko TAMTO jest bardziej odpowiednie w tym momencie...

poniedziałek, 21 października 2013

Rozszerzone "grono pedagogiczne"

Dzieje się dużo. I jest ciekawie. Ale doskwiera mi ogólny brak czasu, trudności organizacyjne i – niestety jeszcze – niemożność prostego namierzania niektórych rzeczy.
A przy tym wszystkim życie próbuje toczyć się zwykłym rytmem.

Raz w tygodniu gościmy u nas troje (a raz nawet czworo) dzieci. Niunia jest zachwycona, Protestant – ku mojemu zaskoczeniu – w zasadzie też. Niuni początkowo było jednak nieco trudno się przystosować, bo nie mogła mieć takiego dużego wpływu na przebieg zajęć, jak ma na co dzień. Nawet się raz na mnie o to obraziła ;) Ale włączyłam ją – w ramach łagodzenia spięć – w planowanie wspólnego spotkania, a ostatnio również w przeprowadzenie jego części. I to był strzał w 10!
I pomysł ten polecam J

Niunia z wielkim zapałem przygotowywała się do spotkania, uczyła się tego, co ma powiedzieć, ćwiczyła „na sucho”. No i potem wypadła świetnie. Inne dzieci podchwyciły pomysł i też chcą czegoś pozostałych nauczyć.

Na kolejne spotkanie Niunia przygotowuje temat komiksów (osobisty wybór). Poszukałyśmy różnych komiksów w domu, wypożyczyłyśmy kilka z biblioteki. Poza tym poczytałyśmy sobie historię komiksów, wspólnie spisałyśmy najważniejsze rzeczy. Niunia zrobiła sobie ściągę, z której zamierza się uczyć.
Plan jej części zajęć jest taki:
  1. Różnica między komiksem i zwykłą książką (demonstracja).
  2. Czym jest komiks (wykład J).
  3. Autorzy komiksu.
  4. Przykłady znanych polskich komiksów.
  5. Prezentacja własnego 1-stronicowego komiksu.
  6. Próby wykonania własnych komiksów (pojedynczo lub w parach).


Będzie się działo J Choć nie wiem kiedy, bo na razie mamy informację o chorobach w zaprzyjaźnionej domowej szkole, a w kolejnym tygodniu u nas z kolei szykują się wyjazdy… 

piątek, 11 października 2013

Wszystko nowe

Powoli wyłaniamy się z wielkiego przeprowadzkowego chaosu. Znad kartonów widać już więcej niż czubki naszych nosów. I mamy rodzinę w nowej scenerii, w nowej odsłonie i z nowymi rolami J

Najciekawsze w ostatnim czasie były role dzieci: Nieszczęśliwa Niunia i Podekscytowany Protestant.

Nieszczęśliwa Niunia przez dobrych kilka dni chodziła markotna, płaczliwa i wybuchowa, bo tęskniła za starymi śmieciami. Część jej osóbki została strasznie zraniona tym, co się wydarzyło. Niunia twierdziła, że ona bardziej pasowała do tamtego miejsca i miała pretensje, że nie mogliśmy go „napompować”, żeby nie trzeba było się przeprowadzać w celu zwiększenia przestrzeni życiowej. W końcu w jej bólu zaczęła prześwitywać radość i ostatecznie któregoś pięknego dnia oświadczyła, że kocha nowy dom. Wówczas rozległo się wielkie UFFF w wykonaniu rodziców J

Podekscytowany Protestant zaskoczył nas najbardziej. Pierwszy raz w swoim malkontenckim życiu ;) był w tak wielkiej euforii przez tak długi czas (właściwie można powiedzieć, że euforia trwa nadal – i każdego dnia zaskakuje, bo trudno się przestawić na „nową osobowość” dziecka). Przez pierwsze dni Protestant chodził i podśpiewywał, i co jakiś czas wyrywało mu się: „jaki mam fajny pokój”, „jaki mamy piękny dom”, „jakie super podwórko”. Nawet zaczął planować zapraszanie gości, co wcześniej się nie zdarzało.

Druga sprawa: w Protestancie obudziła się dusza rolnika! Uparł się, żeby od razu kupić mu grabie. Z racji mnóstwa innych wydatków i niedostrzegania pilności w tej potrzebie przy innych wielkich zakupach, nie zgadzaliśmy się. Wówczas Protestant… kupił nie tylko grabie, ale też łopatę… za swoje pieniądze. Tu nas zszokował, bo do tej pory oszczędzał i zarabiał na autobus z Playmobile (którego, jako wyrodni rodzice nie chcieliśmy mu po prostu kupić :P). Miał już sporo odłożonej gotówki (na koncie u rodziców), był tak blisko celu, że nawet już mu ten autobus w tajemnicy kupiliśmy. A tu Protestant oświadcza, że inwestuje w sprzęt rolniczy, a o autobus poprosi listownie Mikołaja J Sprawa bycia rolnikiem jest bardzo poważnie traktowana, bo nasz synek robi wywiady dotyczące hodowania warzyw. Oby miał w tym sukcesy J

wtorek, 17 września 2013

Pożegnalne rytuały

Po pierwsze:
Dom został sfilmowany i obfotografowany przez Niunię i towarzyszącego jej Protestanta… z całym bajzlem przed-przeprowadzkowym

Po drugie:
Odbyła się oficjalna uroczystość pożegnalna, podczas której pochłanialiśmy jakieś niesamowite ilości słodkości i rozmawialiśmy o tym:
- co lubiliśmy w naszym domu,
- co dobrego tu się wydarzyło,
- za czym będziemy tęsknić,
- co zmieni się w naszym życiu.

Po trzecie:
Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie rodzinne.

Po czwarte:
Dzieci wyściskały i wycałowały ściany oraz te meble, które zostają, wyznając łamiącymi się głosami, jak bardzo będą za nimi tęsknić.

Po piąte:
Małolaty wpadły w trans wielokrotnie wyśpiewując naprędce wymyśloną przez siebie piosenkę o niezbyt skomplikowanej treści: „Boże, daj naszym szafkom dobrych właścicieli”.


Rola rodziców w takich chwilach (w moim odczuciu), to przyzwolenie na spontanicznie rodzące się rytuały, a najlepiej potraktowanie ich jako przejawu geniuszu i… powstrzymywanie śmiechu przy co niektórych J

poniedziałek, 16 września 2013

Tak mi się przypomniało

Kilka dni temu koło południa zorientowałam się, że brakuje mi podstawowego składnika na obiad. Pytam Protestanta, czy podejmie wyzwanie i skoczy do pobliskiego osiedlowego sklepiku:
- A mogę też kupić chrupki?
- Tak.
- Dwie paczki? (roztkliwia mnie to, bo „dwie” oznacza, że jedna dla Niuni, moja zgoda jest więc oczywista)
- Tak.
- A mogę kupić lizaki?
- Tak.
- Dwa?
- Tak.
Dla pewności spisuję rozrośniętą listę zakupów i Protestant wychodzi.
Wraca dosyć szybko. Rzuca plecak, ociera pot z czoła ;) i wysapuje:
- Udało się.
Przeglądam podejrzanie małe rozmiary zakupów:
- A gdzie ziemniaki?
- Nie było…

Ale zakupy uznane za udane: wynegocjowane fanty w domu J

piątek, 13 września 2013

Rozterki Niuni

Niunia nie chce się przeprowadzać. A to nieuniknione. Dziś zaczęła bardzo to przeżywać (jako niespełna 8-latka jednak bardzo doświadczona życiowo w różnych stratach, przeżywa wszelkie zmiany jako straty i to niezwykle intensywnie), więc starym dosyć zwyczajem wzięłam ją na poważną rozmowę.

Rozmowa przebiegała w trudnych warunkach, bo Protestant zwykle automatycznie dostraja się do rozstrojenia siostry i mam dwoje rozstrojonych małolatów, których trzeba „obsłużyć” i „reanimować”. Uznałam jednak, że przypadek Niuni jest pilniejszy i odesłałam Protestanta, żeby zajął się swoimi sprawami (to "zajęcie się sobą" wyglądało tak, że zaczął bawić się w listonosza, który co minutę przynosił nam list polecony za potwierdzeniem odbioru, ale obie cierpliwie to znosiłyśmy).

Wzięłyśmy z Niunią kartki i zaczęłyśmy spisywać.
Najpierw problem: Niunia nie chce się przeprowadzać.

Potem możliwe rozwiązania (spisujemy wszystkie, bez komentowania, bez odrzucania, a szczególnie pieczołowicie zapisujemy te absurdalne, bo one – paradoksalnie – uwalniają wyobraźnię i umożliwiają sensownym świetnym pomysłom przebicie się przez cenzurę intelektualną).
Na początek rzuciłam więc absurdalny (nieco ryzykowny pomysł):
1. my się przeprowadzamy, a Niunia nie…
Niunia z wyraźnie uwolnioną wyobraźnią, której zresztą prawie nigdy jej nie brakuje dodaje swoje pomysły:
2. po spakowaniu się zrobimy święto tego domu.
3. zrobimy zdjęcia i film o tym domu, żeby mieć na pamiątkę.
Czuję się zobowiązana, żeby się włączyć, więc rzucam kolejny absurdalny pomysł (bo inny nie przychodził mi do głowy ;)):
4. rezygnujemy z przeprowadzki – tu Niunia popatrzyła na mnie, jak na osobnika „trochę nie-tego” ;) – i dodała kolejne dwa możliwe rozwiązania:
5. osobie, która będzie tęsknić ktoś zrobi niespodziankę, żeby zmniejszyć jego tęsknotę.
6. po przeprowadzce zrobimy święto nowego domu, żeby poczuć, że tamten dom już jest nasz.

Potem nastąpiło głosowanie. Sporo Niuni pomysłów zdobyło dwa głosy i tym samym przeszło w fazę realizacji. Niunia od razu przystąpiła do robienia filmiku naszego domu. A jutro robimy symboliczną imprezę pożegnalną.


Taką prostą rzeczą można zasłużyć sobie na pełne uwielbienia spojrzenie dziecka i słowa: „mamo, jak ty mnie rozumiesz” J Polecam!

poniedziałek, 9 września 2013

Pogaduchy w piaskownicy

Siedzę sobie na podwórku i obserwuję dzieciaki bawiące się w piaskownicy. Jeden z maluchów – świeżo upieczony przedszkolak – wyznaje równolatkowi:
- W przedszkolu jest źle, nie chcę chodzić do przedszkola.
Wtrąca się starszak:
- A ja już chodzę do szkoły. Do pierwszej klasy. Tam jest jeszcze gorzej niż w przedszkolu – ciągle trzeba siedzieć w ławce.

- A ja mam dobrze – mówi lakonicznie Niunia i wymienia ze mną porozumiewawcze spojrzenie J

wtorek, 3 września 2013

Powakacyjne naukowe (i nie tylko) zmagania

Protestant rano wydusił z siebie, czemu był taki nabuzowany poprzedniego dnia. Okazało się, że nie chce być poza domem (a plan jest taki, że raz w tygodniu młodzi będą lądować u tej drugiej rodziny i pobierać nauki). Towarzystwo jest ok, nauka – ok, tamten dom też jest ok, ale nie Protestanta pobyt na obczyźnie. Potraktowałam bardzo poważnie jego narzekania mając świeżo w pamięci rozpaczliwie bezsensowne (bo nie nazwane) wczorajsze bunty. Siedliśmy i wypisaliśmy, co ewentualnie mogłoby mu osłodzić tę przykrość. Możliwe wspólnie wytypowane rozwiązania:
  1. Protestant zostaje w domu.
  2. Może dostawać na pocieszenie lizaka.
  3. Lub gumę do żucia
  4. Lub liścik od mamy/taty
  5. Lub niespodziankę.
  6. Może brać ze sobą samochodzik do zabawy.
  7. Może zostawać z opiekunką.

Pierwsze i ostatnie nie przeszło przez głosowanie (dla akceptacji musiałyby mieć po dwa głosy "za", a im zabrakło jednego – wiadomo czyjego ;)). Protestant usatysfakcjonowany (choć nie do końca, bo z taką perspektywą, to chciałby spędzać każdy dzień poza domem ;)).

A poza tym pierwszy dzień nowego roku szkolnego przebiegł niezwykle spokojnie. dzieciaki dziarsko wybrały zadania do wykonania i bez większych problemów je zrobiły. Niunia najpierw przeczytała o życiu dzieci w Japonii, a potem robiła mnożenie metodą japońską (inspiracja tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=bI2Vkfvma5A). 

Nowy początek

Tym razem w rozszerzonym składzie. Na uroczystym rozpoczęciu roku szkolnego były u nas dziewczynki, z którymi będziemy się spotykać i uczyć razem.
Ale nasz początek roku szkolnego, to tak jakby dwa początki.

Niunia była podekscytowana. Przeddzień brała czynny udział w przygotowaniach uroczystości. Zrealizowaliśmy dwa jej pomysły: własnej roboty sok marchwiowo-jabłkowy i własnej roboty ciasteczka z płatków kukurydzianych. Wybrała sobie najładniejszą sukienkę, wstała wcześniej, żeby pomóc w przygotowaniach. W czasie uroczystości brała znowu aktywny udział. Jak spisywaliśmy regulamin, to zaoferowała, że będzie pisać. Potem też przepisała wszystko „na czysto” (nastawiona byłam na to, że sama będę spisywać, żeby nie było zniechęcających czynności szkolnych, ale wyszło inaczej J).

Protestant ignorował przygotowania. Rano zrobił lekką awanturę, że się nie wyspał. Potem, jak przyszły dziewczynki wszedł w fazę popisów, którą starałam się ignorować. W czasie spisywania regulaminu okazało się, że Protestant wszedł w rolę „klasowego błazna”. Za to po uroczystości wpadł w fazę ekstremalnego grania na nerwach: wrzaski, bicie (innych i siebie), wyzywanie…

Atrakcją specjalną w czasie uroczystości było robienie trwałych baniek mydlanych, które można odbijać ręką w rękawiczce (pomysł stąd: http://www.youtube.com/watch?v=4RF7B38Kr2k) – co prawda od razu nam nie wyszły takie jak tam, ale i tak dzieciaki się cieszyły, bo były trwalsze.

„Naukowy morał” był następujący:
żeby coś fajnego zrobić dobrze jest
- umieć czytać (dzieciaki czytały przepis na bańki)
- umieć liczyć (trzeba było zachować proporcje składników)

- i chcieć działać J

niedziela, 1 września 2013

Przygoda z wiosłem

Ostatni wakacyjny wypad za miasto: ja z dzieciakami i doborowym towarzystwem (znajomymi z córką nastolatką oraz wujko-dziadkiem).

Wszystkiego nie pozwala mi opisać ograniczony czas i lenistwo, a wydarzyło się wiele.
Jedno warto odnotować. Niunia realizowała się jako „operator łódki z dużym obciążeniem”. Dużym obciążeniem byli inni pasażerowie zwykle więksi i ciężsi od niej, ale wioseł nikomu nie oddawała (lub robiła to z wielką niechęcią). Dzielnie dzierżyła je w swych dłoniach i intensywnie używała.

No i tak oto wypłynęliśmy na środek jeziora: Niunia z wiosłami w dłoniach, Protestant wyjątkowo mało malkontencki (nie musiał się wysilać wiosłowaniem) i ja zadowolona z błogiego lenistwa. No i zdarzyło się nieszczęście – jedno z wioseł wyrwało się, siłą rozpędu wypadło z łódki i oddaliło się na jakieś 2 metry. Środek jeziora, w promieniu pół kilometra żadnej żywej (ani martwej) duszy i zgroza.
Niunia wpadła w histerię. Protestant przeraził się, choć sobie szybko poradził z emocjami wykrzykując do Niuni: „To twoja wina!”, co spowodowało jeszcze większe załamanie obwinionej. Na początku zajęłam się utrzymywaniem przy życiu ;) Niuni i rozbrajaniem nabuzowanego Protestanta. Ostatecznie Protestant nieco spasował i zaczął współczuć Niuni (wyjaśnił, że to, co powiedział miało oznaczać: „to nie twoja wina”J).
(na marginesie: nie wnikam, dlaczego nasze „doborowe towarzystwo” nie przyszło nam z pomocą – z perspektywy czasowej oceniam tylko, że dobrze się stało, bo ostatecznie wszystko było „rodzinnym wydarzeniem”)
Kiedy gwałtowne emocje nieco opadły, okazało się, że wiosło nieco przybliżyło się do łódki. Wystarczyło jeszcze trochę cierpliwie poczekać i udało nam się je wyłowić. Niestety to nie pocieszyło Niuni, siedziała jak zbity piesek pogrążona w rozpaczy. Na brzegu dała się utulić, by za chwilę… wsiąść z wujko-dziadkiem i innymi dzieciakami na łódkę. W czasie tego wypłynięcia Niunia miała okazję  przy czujnym przewodnictwie wujko-dziadka – odreagować swoje emocje.
Ostatecznie bilans jest pozytywny, co widać po aktualnym zachowaniu Niuni. W naszej relacji nastąpił jakiś powiew świeżości. Nie ma to, jak przejść przez coś trudnego, ale RAZEM. 

niedziela, 25 sierpnia 2013

Starania Protestanta

Wracam z dzieciakami późno z koncertu. Całe wysiłki moje i towarzyszącej nam babci koncentrują się na zagadywaniu dzieciaków, żeby nie usnęły. W końcu Protestant zaczął podejrzanie milczeć. Podaję mu więc telefon i rzucam:
- Może zadzwonisz do taty i opowiesz o koncercie.
- Nie mogę.
- Czemu?
- Bo staram się nie usnąć! J

piątek, 23 sierpnia 2013

Sposób na niezrównoważone dziecko

Tak się złożyło, że miałam chwilę słabości i zapomnienia, no i pozwoliłam Protestantowi obejrzeć rano bajkę. Telewizor (jak i gry komputerowe) niezmiennie go rozstrajają i zupełnie po nich nie panuje nad sobą. No i później zaprezentował całą serię wybuchów. Podejmowane próby załagodzenia nic nie dały, w końcu odpuściłam i wyszłam z pokoju. W przedpokoju minęłam obojętną Niunię oraz nieco przerażoną i zdezorientowaną siostrzenicę. Poczułam się w obowiązku krótko wyjaśnić sytuację:
- Po prostu Protestant po bajkach bywa… niezrównoważony…

- Może go na wagę położymy? – reaguje przytomnie Niunia J

wtorek, 20 sierpnia 2013

Jak powstaje bajka

Zaproponowałam Niuni bardzo proste zajęcie. Ulepiłyśmy dwa ludziki z plasteliny, a potem robiłyśmy im zdjęcia tak, jakby szły do siebie. Po przerzuceniu zdjęć do komputera pokazałam, jak przewijane szybko zdjęcia tworzą film. Przedsięwzięcie Niunię zafascynowało. 
Protestant też się wciągnął do tego stopnia, że nawet zrobił swojego ludzika i wspólnie „nagraliśmy” drugi filmik, na którym plastelinki grają w piłkę nożną. 
Na koniec Niunia wykonała prezentacje, które można szybko przewijać i uzyskać efekt filmu J


Myślę, że z tego doświadczenia dzieci nauczyły się dużo. Pozwolę sobie zacytować Spitzera, który towarzyszy mi w te wakacje: „Powszechne przekonanie o tym, że można (lub, co gorsza, trzeba) podzielić czas na taki, kiedy się uczymy, i taki, kiedy mamy wolne, jest kompletnym nieporozumieniem. Nasz mózg płata nam figle i uczy się nieustannie! (…) bez przyjemności i z bardzo małą efektywnością uczymy się tych treści, które są narzucone (…)” (Spitzer, Jak uczy się mózg, Warszawa 2008, s. 21).

Kiedy w rodzicu budzi się (nieznośne) dziecko...

To znowu rzecz o Niuni.
I znowu akcja dzieje się wieczorem.
I znowu matka daje plamę…

Jest taka chwila wieczorem, kiedy już wszystko zaczyna drażnić, a jedynym pragnieniem staje się CISZA i SPOKÓJ. I osiągnięcie ich staje się na tyle priorytetem, że zaczyna być nawet wykorzystywana zasada „po trupach”. W kąt idą wszelkie mądrości i całe humanitarne nastawienie do ludzkości, a zwłaszcza do dzieci.
I w takim oto stanie mego ducha Niunia postanowiła zamiast przebierać się w piżamę roztrząsać różne problemy egzystencjalne i realizować w związku z nimi strajk nie-przebieraniowy. Ponieważ nie poskutkowała metoda coraz głośniejszego i dobitniejszego powtarzania „przebierz się”, zastąpiłam je krótkim, zrezygnowanym „rób, co chcesz”.

Ale okazało się, że córeczka potrzebuje:
- lekarstwa na kaszel,
- pomocy przy kąpieli,
- pomocy przy wyniesieniu klatki z Tutkiem
- mnóstwa różnych informacji…

Zaparłam się, jak tylko głupio może się zaprzeć znękana dniem matka. Oświadczyłam, że każdy robi to, co chce, a mi się teraz nie chce podawać syropów i ręczników czy przenosić chomików.
Tata zsolidaryzował się ze mną.
Protestant skwapliwie korzystał z danej wolności.
Niunia wyła, wrzeszczała, jęczała… i żałowała.

Ale nie to było ważne – ważne, a zarazem zaskakujące było to, że z dziką rozkoszą czułam, jak miło jest olewać dzieciaki. I rosło we mnie zrozumienie dla patologicznych matek, a nawet swego rodzaju zazdrość, że one na co dzień mają taką wolność ;)
Niestety delektowanie się wolnością przerywała Niunia wdzierając się do mego wnętrza przez uszy, co spowodowało, że zdjęła mnie litość… nad sąsiadami. Postanowiłam wrócić w skórę nieco-mniej-patologicznej-matki.

Ostatecznie dzień zakończyłyśmy z Niunią pogadanką na temat wzajemności w rodzinie.

I tak oto Niunia poznała niuanse systemowej teorii rodziny, znaczenie wzajemnych układów i więzi, problematykę tworzenia podsystemów, wartość homeostazy, granic i ich przepuszczalności… no dobra – część informacji zostawiłam do następnej pogadanki ;)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Incydent z happy endem

Wyjechaliśmy na kilka dni do znajomych, którzy też wychowują adoptusię, na dodatek w wieku Niuni, więc dziewczyny miały, co robić, o czym gadać, czym się bawić… Adoptusia – Wiki, to FAS-olka w bardzo klasycznym i niemal czystym wydaniu. Nie jej wina, że przed urodzeniem pojona była regularnie trunkami wysokoprocentowymi, a teraz zachowania i panowanie nad sobą ma w rozsypce. No i przydarzył się incydent. Było bardzo późne popołudnie. Dziewczyny mogły wyjść przed dom, żeby w ślepej, zupełnie nieruchliwej, więc bezpiecznej uliczce pojeździć na rolkach i hulajnodze. Po pół godzinie wyszłyśmy, żeby zabrać je na spacer, ale ich… nie zastałyśmy.

Na początku spokojnie przemierzyłyśmy pobliskie osiedla. Kątem oka zarejestrowałam, ile tam zaułków, zarośli, ludzi (podejrzanych oczywiście ;)) i jak niedaleko jest droga, którą tak w góry, jak i nad morze – może nie szybko, ale spokojnie – dotrzeć można. Druga runda po okolicy nie była już taka spokojna, tym bardziej, że w międzyczasie zapaliły się latarnie wiadomo co zapowiadając. Obie zaczęłyśmy nerwowo zastanawiać się, co robić (a oczyma wyobraźni widziałyśmy już nagłówki gazet: „Matki adopcyjne zgubiły dzieci” i komentarze pod internetowymi newsami: „płacą takim, a nawet zająć się dzieckiem nie potrafią…”, bo przecież ludzie WIEDZĄ, że dzieci przyjmuje się do rodziny dla pieniędzy ;)).

Na szczęście na horyzoncie pojawiły się dwie szczebioczące, radosne dziewczynki o twarzach nie skażonych żadną refleksją…
To ostatnie skłoniło nas do niezbyt etycznego postępku. Poważnie poinformowałyśmy je, że policja została zawiadomiona o ich zaginięciu. Generalnie jestem przeciwniczką ściemniania, ale niefrasobliwość Wikusi, która udzieliła się też Niuni była porażająca. Trzeba było zabrnąć nieco dalej. Zadzwoniłam do znajomego z prośbą, żeby „po policyjnemu” pogadał z nimi przez telefon. Porozmawiał. Wiki się chyba zbytnio nie przejęła, bo ona generalnie niczego się nie boi. Z Niunią musiałam temat przerobić jeszcze raz po powrocie do domu, bez wzorca wytyczanego przez Wiki. Postawiłam na emocje: moje przerażenie, strach o nią, radość spotkania, wstyd przed „policją”. Ostatecznie Niunia też stwierdziła, że się wstydzi tego, co się wydarzyło.

Taki drobny wakacyjny incydent. Na szczęście z happy endem… i refleksją, jak czasem niedużo trzeba…

Na miłe zakończenie piosenka polecona przez „policjanta” J
http://www.youtube.com/watch?v=CXgoJ0f5EsQ

sobota, 10 sierpnia 2013

Wychowawcze oddziaływania dzieci na rodziców

Umówiliśmy się rodzinnie, że ja z dzieciakami dojadę do centrum samochodem, tam spotkamy się z tatą, a potem razem pojedziemy załatwiać sprawy. 
Na miejscu naszego spotkania odbył się nieoczekiwany i nieplanowany wyścig rodziców, żeby w samochodzie… zająć miejsce pasażera. Oboje dopadliśmy klamki i zaczęliśmy się śmiać, widząc zresztą zaskoczone miny przechodniów. Tata ustąpił mi miejsca. Wsiedliśmy i… usłyszeliśmy reprymendę od córeczki: 
„Teraz nie jestem waszą córką, bo się wstydzę za was!” 
Ups!

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Powtórka z rozrywki

czyli poszukiwanie skarbów po raz drugi.


Tym razem okoliczności poważniejsze:
- dłuższa trasa
- nieprzeniknione ciemności (wieś, las i brak łuny miejskiej)
- towarzystwo krwiopijczych stworzeń latających i pełzających
- znajome osiedle i pobliskie chaszcze wymienione na nieznany (dzieciom) las
- wycie psów wzmacniające poczucie powagi sytuacji i grozy ;)

Tym razem nawet Protestant był od pierwszych chwil zachwycony. W lesie bywały chwile horroro-podobne, ale wówczas rodzice stawali na wysokości zadania J Nasz syn był do tego stopnia szczęśliwy, że nawet zdarzyło mu się wyznać, że nas kocha. Co prawda rzucił się w ramiona ojcu, ale zdążyłam usłyszeć to „kocham WAS” i też odebrać należną mi radość J

W czasie wędrówki było mnóstwo czasu na opowiadanie dzieciakom o przyrodzie i gwiazdach. Niunia przy okazji coraz lepiej operowała kompasem.
Był też czas na odpoczynek i skonsumowanie znalezionych w krzakach posiłków regeneracyjnych ;)
Wyprawa skończyła się na podwórku u babci – tam był skarb i namiot, w którym spędziliśmy resztę nocy.


Następnego dnia rano Niunia zaczęła rysować historyjkę obrazującą nasze „przygody”. W załączniku jej pierwsza część. 

Chyba wystąpię do Rady Języka Polskiego o akceptację nowej pisowni wyrazu „przywiózł” ;)

czwartek, 1 sierpnia 2013

Nocne poszukiwanie skarbów

Nasze dzieci nie mają z nami lekko ;)
Zerwaliśmy je w nocy na równe nogi, żeby przepędzić po osiedlu i jeszcze dalej po różnych ciemnych chaszczach w poszukiwaniu skarbów J (tata bohatersko wcześniej objechał trasę zostawiając ślady w postaci liścików, batoników, prezencików, strzałek…).

Pobudka zaczęła się przewidywalnym rykiem Protestanta, który został łagodnie acz stanowczo spionizowany, ubrany i wystawiony za drzwi.
Niunia, jak prawdziwy poszukiwacz skarbów, od razu stanęła na wysokości zadania.

Młodzi w domu dostali latarki na głowy, kompasy i pierwszy list z poleceniem poszukania głazu przy najbliższej piekarni. Od tego momentu byli już ożywieni i podekscytowani. Z zapałem szukali wyznaczonych dróg. Momentami szliśmy ciemnymi ścieżkami – wtedy młodzież chętnie się do nas kleiła, a Niunia, jak to Niunia, analizowała swoje uczucia pięknie określając, kiedy się boi bardziej, a kiedy mniej.

Dzieciaki, po pierwszych spacyfikowanych przez nas próbach rywalizacji, świetnie ze sobą współpracowały. Niunia oddawała Protestantowi do przeczytania liściki pisane drukowanymi literami, Protestant oddawał te z pisanymi literami. Pod koniec trasy oboje podkreślali, że najważniejsza jest współpraca.

Ostateczny skarb mogli odkryć, jak – oczywiście kooperując – rozszyfrowali wiadomość rozwiązując zadania matematyczne (ech, nie mogłam się powstrzymać).
Głównym skarbem były słodycze i świetliki, które można wystrzelić gumką do góry. Protestant miał niezłą zabawę łapiąc puszczanego przez tatę świetlika, Niunia ambitnie sama puszczała swojego.

Całe wydarzenie – choć generalnie udane – jak klamrą spinał wrzask Młodych. Rozpoczął go krzyk Protestanta, że on nigdzie w nocy nie pójdzie, a zakończył płacz Niuni nad poobijanymi gumką palcami. 


Ale i Niunia, i Protestant dopytują się, kiedy następne poszukiwanie skarbów Niedługo, niedługo... 

piątek, 26 lipca 2013

Kolejne śródlądowanie i… „dziecięcy rozwód”

Tym razem po „nocowance” z ciocią i wujkiem oraz z całkiem pokaźnym pakietem innych dzieciaków. Generalnie był to przyjemny pobyt, bo młodzi mieli wiele swobody, a jednocześnie sporo atrakcji.
Powrót do domu to – jak zawsze – „twarde lądowanie”: płacze, pretensje, rywalizowanie o uwagę rodziców… Czasem trudno to przetrwać, ale wychodzę z założenia, że zupełne bycie w tym czasie dla dzieciaków (robienie im kąpieli w pianie, jakiejś pysznej kolacji, wysłuchiwanie najbardziej absurdalnych żalów) COŚ w nich buduje.


Kiedy już po różnych bitwach, zamieszkach i strajkach wylądowaliśmy na materacach młodych obok naszego łóżka okazało się, że Niunia przeżyła jakiś kryzys związany z tatą. W tajemnicy wyznała mi, że chce „wziąć dziecięcy rozwód ze swoim prawdziwym tatą”. Słowo „prawdziwy” ucieszyło mnie, ale „rozwód” nie zabrzmiał zachęcająco. Po negocjacjach zgodziła się powiedzieć to tacie. Na szczęście powód okazał się – z naszej perspektywy – bzdetem, tata przeprosił, ukorzył się, poprosił o przebaczenie, obiecał poprawę... 
I zagrożenie rozwodem zostało zażegnane, ufff J

środa, 24 lipca 2013

Wakacyjne śródlądowanie w domu

Młodzież powróciła z tygodniowego wyjazdu do babci i dziadka, czyli z raju, bo babcia, dziadek oraz inni dostępni ;) starają się uatrakcyjniać im dni jak tylko się da. Jednak tydzień, mimo że generalnie zachwycający, okazał się zbyt długi.  Rozmowy telefoniczne z ostatnich dwóch dni koncentrowały się wokół tęsknoty. I była to już tęsknota obustronna (oboje z mężem zgodnie stwierdziliśmy, że brakuje już nam kogoś przeszkadzającego ;)).

Po powrocie:
Wczoraj Niunia zażyczyła sobie, żeby tata się nią szczególnie zajmował, przytulankom i masażykom nie było końca.
Protestant odbudowywał z kolei relację ze mną. Ciągle się kleił, co – nie ukrywam – sprawiało mi wiele przyjemności.

Dziś sytuacja się nieco załamała, bo młodzi zaczęli odreagowywać „porzucenie”. Nawet ciekawe było obserwowanie ich skrajnie różnych stanów emocjonalnych: od okazywania wylewnej miłości do płaczów „bez powodu” czy agresji z byle przyczyny.

Protestant dodatkowo – starym i jednocześnie genialnym zwyczajem – przeszedł wszelkie stadia rozwoju w ciągu kilku godzin: najpierw pół godziny był płodem pod moją koszulą nocną, potem jakieś dwie godziny trwał wiek niemowlęcy: pieścił się gadając, łaził na czworaka, dawał się ubierać i karmić dzidziusiową papką. Wreszcie doszedł do właściwego wieku metrykalnego i… szybko go przeżył, by zmienić się w traktorzystę dzielnie opiekującego się dwoma synami J


Mam wrażenie, że Niunia łagodniej przechodzi rozstania. Chciała nawet przetrwać jeszcze 3 dodatkowe dni u babci, bo przez ten czas chodziła na próby przedstawienia (jest Eskimosem J), w którym koniecznie chce wziąć udział. Ostatecznie zdecydowała, że lepsze będzie pojechanie do domu i powrót do babci na samo przedstawienie. 
Ale jak inna ciocia zaprosiła dzieci na „nocowankę”, to Niuni długo zajęło podjęcie decyzji na „tak”, bo „długo się nie widzieliśmy” i „bardzo się stęskniła” J

wtorek, 16 lipca 2013

Protestancki czarny humor

Dzieciaki bardzo lubią, jak wieczorem kładę się z nimi i opowiadam jakieś relaksujące historyjki.

Przedwczorajsza historyjka miała dosyć oryginalne wstawki Protestanta:
Ja: Jesteśmy w lesie, jest letnie słoneczne popołudnie… idziemy…
Protestant: …a tam stoi wilk…
Ja: podchodzimy i widzimy, że to jednak nie wilk tylko konar drzewa. Przechodzimy dalej spokojnie…
P: żołędzie spadają nam na głowę…

Zresztą następnego dnia Protestant miał kolejną szansę. Powiedziałam mu, żeby sam opowiedział relaksującą historyjkę. Oto jej początek:
- Leżymy sobie na łące. Jest zima…
Ciąg dalszy nie przebił się przez cenzurę ;)


Hmm, dosyć niekonwencjonalne bywa nasze relaksowanie się. Ostatecznie wieczorne wyciszanie przyjmuje kształt sesji śmiechoterapii.