piątek, 11 grudnia 2015

Przypadek edukacji polonistyczno-plastycznej

Dziś będzie naukowo.
Jak opanować przypadki? 

Najpierw Niunia opatrzyła się z nazwami.
Kolejność opanowała poprzez zdanie, którego pierwsze litery odpowiadają pierwszym literom kolejnych przypadków:
Mama Dała Cukierka Bo Nie Miała Wafelka.

Kolejnym etapem było kojarzenie nazw przypadków z pytaniami. Robiłyśmy to rysując, np. 
mianownik: kto? co? KOTEK
dopełniacz: kogo? czego nie ma? MLEKA
celownik: komu? czemu kotek się przygląda? NIUNI
biernik: kogo, co widzi? MLEKO
narzędnik: z kim, z czym idzie Niunia? Z MISECZKĄ
miejscownik: o kim, o czym myśli kotek? O MLECZKU
wołacz: o! (mój kochany) KOTKU!

Powstało kilka rysowanych historyjek i przypadki nie tylko zostały opanowane, ale też stały się ulubioną rozrywką :)

czwartek, 10 grudnia 2015

"Straty są pozytywne"

Tak napisał Albert Espinosa w książce „Świat na żółto”, która stała się inspiracją do dalszych wydarzeń.

Niunia niezwykle intensywnie przeżywa stratę matki biologicznej. Tęskni za nią (a raczej za swoim jej wyobrażeniem) bardzo boleśnie.
Kiedy kupiłam wspomnianą książkę, spontanicznie zaczęłam się dzielić jej treścią. Autor ciężko doświadczony chorobą nowotworową, w wyniku której jako nastolatek stracił nogę, płuco i część wątroby… potrafi zauważać pozytywne strony swojego życia. Książka zawiera pewne elementy humorystyczne, pokazujące, jak potrafił się godzić z nieuchronnością strat. 

Ostatecznie razem z Niunią zaczęłyśmy ją czytać i stała się ona natchnieniem do tego, żeby przepłakać różne straty w naszym życiu.

Urządziłyśmy przyjęcie pożegnalne, przed którym Niunia z mądrością człowieka z przynajmniej 50-letnim życiorysem stwierdziła, że pewnie przepłakanie będzie chwilowe. Pogodzone z  ulotnością i chwilowością godzenia się ze stratą, podjęłyśmy wyzwanie. Najpierw nakupiłyśmy tony niezdrowego żarcia, potem wypisałyśmy, co i kogo straciłyśmy i chcemy pożegnać. Niunia przyczepiła do płachty z napisami kolorowe balony.
W czasie uroczystości mówiłyśmy kilka słów pożegnania pod adresem tego, kogo/co żegnałyśmy. Kiedy doszło do matki biologicznej, Niunia po prostu… zwymiotowała… Zwaliłyśmy to na „chorobę”, bo Niunia zaczęła się czuć chora. Przez pewien czas leżała i mówiła, że nic nie czuje (w ogóle nie czuła swojego ciała). Kolejnym etapem było czucie wszystkiego – Niunia płakała, że… umiera. W tym momencie do domu wrócił tata z Protestantem. To był przedziwny moment. Niunia zawołała Protestanta i prosiła, żeby ją przytulił. Miałam wrażenie, że w Protestancie zaczęła dostrzegać „pamiątkę po matce biologicznej”, za którą tak bardzo tęskni. Oboje byli wobec siebie niezwykle opiekuńczy (przynajmniej w tamtym momencie ;) ).

Właściwie wszystko było pomysłem Niuni, moja rola – jak zwykle – polegała na podchwytywaniu / godzeniu się / realizowaniu jej pomysłów.

Żeby było jasne: Niunia nadal ma wątpliwości, czy straty są pozytywne, ale życie (tymczasowo) wróciło do względnej normy. 

środa, 9 grudnia 2015

Dorastanie

Dziesiąte urodziny Niuni zbliżają się wielkimi krokami. O dziwo nie ma rozmów o tym, jak miałaby wyglądać impreza urodzinowa, ale Niunia nie daje zapomnieć o tym, że jej wiek się zmienia. Ostatnio jak wróciła z biblioteki okazało się, że wypożyczyła sobie książkę o nastolatkach (coś w stylu: co każdy nastolatek wiedzieć powinien) i – co więcej – wypożyczyła też książkę dla mnie „Jak mówić do nastolatków, żeby nas słuchały. Jak słuchać, żeby z nami rozmawiały” (A. Faber i E. Mazlish).
Wręczyła i powiedziała krótko: „Przyda ci się”.
Czytam J

piątek, 20 listopada 2015

Relacje damsko-męskie


Bezczelnie podsłuchiwałam w samochodzie rozmowę dzieciaków:

Niunia: Oj, Protestant, podoba ci się Oliwka…

Protestant (śmieje się): Nie ona…

N: Przyznaj się, uśmiechasz się jak ją widzisz.

Wtrącam się: O czym wy w ogóle rozmawiacie? Nie za wcześnie na dziewczyny i chłopaków?

N: Mamo, ja już nie szukam chłopaka. Ja się cieszę życiem. Szukałam dziewczyny dla Protestanta i znalazłam.

Ja: Protestancie, po co ci w tym wieku dziewczyna?

P: Nooo, żeby… yyyy…

N: Mamo, 8-latki tak mają. Jak byłam w jego wieku też szukałam chłopaka, a jak się ma prawie 10 lat, to już się inaczej myśli o świecie.

...........

czwartek, 19 listopada 2015

Wizyty w przedszkolu

Nie piszę za często, a to dlatego, że dzieje się zbyt wiele.

Ale warto odnotować uczestnictwo Niuni i Protestanta w projekcie PoczytajMy (organizowanym przez Centrum Edukacji Obywatelskiej). Projekt jest właściwie niezobowiązujący, ale sama idea świetna: starsze dzieci co jakiś czas idą do młodszych dzieci i im czytają.

Nasze Starszaki były już drugi raz w przedszkolu. Za pierwszym trema zżerała Niunię straszenie. W drodze była okazja do rozmowy o stresie i wykorzystania prostych ćwiczeń uspokajających.

Tym razem stres był mniejszy :) 

Ale chciałam napisać głównie o etapie przygotowań. Niunia i Protestant mieli tak dużo pomysłów i chęci ich realizowania, że nie mogłam wyjść z podziwu! A nie mogłam też uczestniczyć w całości przygotowań, bo wyjeżdżałam, więc realizacja była niemal samodzielna.

Tematyka została podpowiedziana przez nauczycielkę. Dzieciaki mogły wybrać o jesieni lub o emocjach. Wybór padł na to drugie. A dokładniej na GNIEW, który został przedstawiony opowiadaniem Grzegorza Kasdepke z książki "Tylko bez całowania...".

"Scenariusz zajęć" spisany przez Niunię obejmował:

1. określanie własnych aktualnych emocji
2. prezentację obrazków z dzieckiem wyrażającym różne emocje
3. czytanie fragmentu książki przez Niunię
4. poznanie Uczucikona (Protestant przebrany w karton z narysowanymi różnymi uczuciami)
5. dorysowywanie wybranych emocji na Uczucikonie przez chętne dzieci
6. przymierzanie Uczucikona ;)
7. emocjonalne memory (pomysł i wykonanie Niuni)
8. prezentacja prostych ćwiczeń pomagających radzić sobie z trudnymi emocjami (zgodna współpraca Niuni i Protestanta)
9. swobodna zabawa (w której miało być jeszcze granie w emocjonalnego Piotrusia, ale już się nie udało).

Niunia i Protestant właściwie nic z tego nie mają, poza moim i nauczycielki podziwem, własną satysfakcją, poczuciem, że mogą coś dać innym, poczuciem bycia starszym (to szczególnie ważne dla Protestanta, który ma tendencje do wchodzenia w rolę jeszcze młodszego niż jest - tutaj mogę się podelektować widokiem "dorosłego" Protestanta). 
Po każdym takim spotkaniu czują się nakręceni i chcieliby przychodzić do przedszkola co tydzień, tylko okrutna matka hamuje ich aktywność i zgadza się na comiesięczne wizyty u przedszkolaków.




niedziela, 25 października 2015

Normalność jest nudna

Byłam z dzieciakami na filmie „Alfie – mały wilkołak”. Film świetny i polecam wszystkim, którzy unikają amerykańskich produkcji delektując się wolniejszym tempem skandynawskich przekazów (tu wzmianka).

Refleksjo-recenzja Protestanta po obejrzeniu filmu:

„Alfie był znaleziony w koszyczku, który przyniósł jego dziadek, bo jego rodzice, którzy go urodzili nie mogli sobie z nim poradzić i dlatego poprosili dziadka Alfiego, żeby go odniósł do innej rodziny.
Alfie jest doskonałym aktorem w wilkołaku i w czasie pełni Alfie poszedł do parku i tam zobaczył jakiegoś pana. Ten pan miał dużą czuprynę. Alfie był wtedy wilkołakiem. A potem się okazało, że to dziadek Alfiego. I razem przyszli do Alfiego domu i rodzice poznali prawdę.
Ta bajka jest doskonała, bo w niej są emocje. I jeszcze jedno – Alfie myślał, że jest tylko jednym wilkołakiem na świecie, ale się okazało, że jego dziadek jest też wilkołakiem.
Timmie jest jego bratem. Ale za to mama i tata od początku nie wiedzieli, dlaczego Alfie jest taki, że nie może sobie radzić z emocjami. Timmie i Alfie jeżdżą razem na rolkach.
Ale dziś jest dobrze. A dziadek Alfiego powiedział, że Alfie musi panować nad swoimi emocjami i nie gryźć ludzi.
Polecam. Bardzo mi   się  podoba  ten  film,  bardzo”

W filmie pada mnóstwo ważnych zdań:
·         Nikt nie jest normalny – normalność jest nudna
·         Rodzice cię wychowują, ale ty i tak jesteś sobą
·         Każdy ma w sobie wilka, ale nie każdy potrafi (jest w stanie) go ujawnić
·         I słowa brata Alfiego: Ty zmieniasz się raz w miesiącu, tata jest nienormalny przez cały czas ;) (tata to barwna postać – ojciec łamiący stereotypy, z dużym poczuciem humoru i dystansem do siebie)

Film świetny. Wszyscy wyszliśmy z kina rozanieleni.
Ale czar prysł po południu, kiedy okazało się, że wątek poszukiwania własnej tożsamości i chęci poznania „prawdziwych rodziców” przykrył u Niuni wszelkie pozytywne doznania estetyczne. Masakry nie będę opisywać, tylko dodam, że przywrócenie jej do względnej równowagi zajęło jakieś 3 godziny.  

Film polecam. Ale rodzicom Kosmiciątek dodaję: robicie to na własne ryzyko ;) 

piątek, 25 września 2015

Literacki rozkwit

Protestant w końcu zaakceptował:
1. istnienie liter pisanych,
2. potrzebę nauki pisania nie tylko drukowanymi literami,
3. oddzielanie wyrazów.


Zaakceptował i od razu wystrzelił z literackim talentem. Pisze opowiadania! J

Zacytuję to, które tworzył przez dwa dni (moja ingerencja to tylko dostosowanie ortografii i interpunkcji do ogólnie uznawanych zasad):

„Wczoraj w kuchni ktoś zbił okno, złodziej uciekł przez balkon. Ciocia się przestraszyła. Kiedy przyszedłem, ciocia leżała martwa na ziemi z krwią. Pobiegłem po telefon i wcisnąłem numer 997 i po chwili przyjechali policjanci. Stałem jak wryty patrząc na ciocię. W końcu po paru tygodniach zdarzył się ten sam wypadek.
Dziś wujka Zdzisia nie było i szukałem go po całym domu, ale wuja nie było. W końcu zobaczyłem go zalanego krwią i… nie, nie, nie! O Boże, co ja robię? Nie, a, siusiumajtek!
Widać w progu stanął czarnoskóry złodziej. Wiedziałem czego szukał. Mnie. I zwiałem z miejsca wypadku. Zalałem się łzami myśląc o wuju, którego spotkał ten los. W końcu przyjechała policja i złapała zabójcę wuja. Do teraz pałętam się po ulicach. Jestem gorszy niż sieroty Bodler (wyjaśnienie: rodzeństwo Baudelaire z książki „Seria niefortunnych zdarzeń"). To koniec ze mną. Koniec". 

Wiem, że powinnam być zaniepokojona treścią ;) , ale mnie cieszy słownictwo, bogactwo wypowiedzi, budowanie napięcia, radość tworzenia i osobista Protestanta duma z działania i dzieł stworzonych, no i to, że jednak w treści są pewne elementy pozytywne, np. niezwykła skuteczność policji.


Trwam w zachwycie
J

wtorek, 8 września 2015

Życiowe ciućmaki :)

Tym razem Protestant: "Chciałbym wiedzieć, jak wygląda moja mama biologiczna. Gdybyś ty mnie urodziła, już bym wiedział. Moje życie jest skomplikowane... no wiesz, jedna mama, druga, potem trzecia i ty - czwarta... Szkoda, że mnie nie urodziłaś........ Ale i tak jest fajnie".

Po ostatniej części wypowiedzi nastąpiło "bum", bo kamień spadł mi z serca (a przynajmniej jakaś jego część).

A tymczasem Niunia z kopyta ruszyła do nauki. Ciągle jestem w szoku. Ona po prostu postanowiła, że będzie się uczyć i codziennie zasiada i robi wybrane przez siebie zadania (czyta, szuka, wypożycza książki o określonej tematyce, robi schematy...). 

W czwartej klasie dochodzą przyroda i historia. Podpowiedziałam, że może je robić "blokowo" i Niunia zdecydowała, że zacznie od historii. Teraz są epodreczniki.pl, co - jak się okazało - jest dla niej dosyć atrakcyjne. Tematyka początkowa historii też jej się podoba - zachwyca się, że prawodawca i autor podstawy programowej przewidzieli takie ciekawe rzeczy dla niej ;) Wstrzelili się! To naprawdę duża ulga dla rodzica :)

Ale jedna ważna rzecz. Historia w czwartej klasie rozpoczyna się od wyjaśnienia osi czasu i znaczenia historii. Wszystko zostaje osadzone w osobistej historii dzieci. I tu jest problem dla dzieci z trudną przeszłością. Na wstępie mają "przywalone z grubej rury": opowiedz nam swoją historię, a my ci opowiemy historię świata. A jak dzieciak ma straszną historię...? Nikt tego za bardzo nie bierze pod uwagę. 

I tu znowu błogosławię edukację domową, którą sobie uprawiamy we własnym ogródku. Niunia przy poleceniu "zrób oś czasu uwzględniając wydarzenia z własnego życia" wzięła pod uwagę wydarzenia z ostatniego roku (wyjazdy, uroczystości, spotkania...). Ale łączę się w bólu z tymi rodzicami dzieci w rodzinach adopcyjnych i zastępczych, które przyjdą ze szkoły do domu z poleceniem: "porozmawiaj z członkami rodziny i narysuj drzewo genealogiczne". To na pewno będzie boleć. A cierpieć po raz kolejny będzie głównie dziecko. 

Tymczasem wiem, że wzniecanie bólu w takich sytuacjach nie jest konieczne. Historia (jako przedmiot szkolny) może pozostać czysta i nieskojarzona z bólem osobistym. I może towarzyszyć jej niuniowy zachwyt. Przynajmniej teraz ;) 


niedziela, 30 sierpnia 2015

Wakacyjny front c.d.

Wakacje obfitowały nam w serię nieprzewidzianych i gwałtownych zmian akcji, czyli nieplanowanych wcześniej wyjazdów.

Ale rodzinnie nastawiliśmy się na kontakt z naturą: przemierzaliśmy okoliczne chaszcze, wyjeżdżaliśmy na coraz dłuższe rekonesanse namiotowe w coraz bardziej oddaloną okolicę.

Podczas naszych obozowych szaleństw tata objawił się dzieciom w nowej odsłonie ujawniając swój talent survivalowy, w związku z czym dziatwa patrzyła na niego, jak na mieszankę boga i pomysłowego Dobromira. Hitem okazała się kuchenka zrobiona ze znalezionej… puszki po farbach! Na kolejnym biwakowaniu kuchenkę mieliśmy już profesjonalną, bo z metalowego wiadra :)

Protestant nastawił się na… przetrwanie. Owszem, angażował się, ale bacząc uważnie, co by się nie przepracować i mieć siłę na zabawę. A każdego ranka z satysfakcją stwierdzał: przetrwaliśmy kolejny dzień! Nasz syn ma na swoim koncie jeden ogromny sukces: pokonał lęk wysokości (którego z kolei ja się nabawiłam obserwując, jak wysoko włazi na drzewa, ale akurat tym moim lękiem to on się nie przejmuje ;) ).

Niunia weszła w sytuację „pełną gębą” – we wszystkim chciała brać udział.
Nie wzięliśmy żadnych zabawek i cywilizacyjnych atrakcji, więc z chęcią przyjmowała propozycje zabaw ze znalezionych tworzyw naturalnych lub aktywności służące przetrwaniu (drzewne wspinaczki, struganie sztućców/łódek, robienie wędek, próby łowienia ryb, rzuty nożem…). Bohatersko przyjmowała konieczność mycia się w zimnej wodzie lub załatwiania się do własnoręcznie wykopanego dołka. Z własnej inicjatywy prowadziła też dziennik obozowy, w którym mamy opisane (nieocenzurowane ;) ) najważniejsze wydarzenia.

Warte odnotowania scenki rodzajowe:

Jednego wieczora długo nam zeszło jedzenie pieczonych na patyku podpłomyków. Położyliśmy się spać bez wieczornej kąpieli. Scenka poranna:
Tata wynurza się ze śpiwora i sobie zalega pozwalając, by jego ciało udostępniało wszystkim swoją unikalną woń dnia poprzedniego. Niunia przebudza się, przeciąga, zaciąga delikatnie wonią i rzuca przeciągle: „Coo tuu taaak śmieeerdzi?”

Dzieciaki zrobiły nam „Park linowy”: tabliczka wprowadzająca i atrakcje na drzewach wraz z zabezpieczającymi linami oraz wykwalifikowanymi pracownikami. Wobec tak profesjonalnego przygotowania pytam jednego z pracowników (Protestanta), czy mają też toaletę.
- Tak – odpowiada poważnie Protestant i podaje mi… saperkę :)


poniedziałek, 20 lipca 2015

Doniesienia z wakacyjnego frontu

Niunia i Protestant, podobnie jak w tamtym roku, wyjechali na obóz. Wyjazd ten można nazwać pół-samodzielnym, ponieważ obozowicze stacjonowali w promieniu 10 km od naszego domu, a umowa między nami i Młodymi była taka, że codziennie wieczorem ich odwiedzamy. Oczywiście podejmowaliśmy negocjacje w celu zmniejszenia intensywności naszego zaangażowania, ale trafiliśmy na twardego negocjatora w osobie Protestanta. Pokornie przyjęliśmy do wiadomości, że potrzebuje rzucić na nas okiem przed zaśnięciem i upewnić się, czy zmarszczek lub kilogramów nam zbytnio nie przybyło. Nasze odwiedziny też miały różny przebieg: a to popisy, a to kompletna olewka na rzecz kumpli/kumpelek, a to mini-awanturka… Ale wytrwaliśmy J Z pewnością z zewnątrz wygląda to na nadopiekuńczość, ale postępujemy tak z pełną świadomością, że Niunia i Protestant potrzebują maksymalnego poczucia kontroli nad sytuacją, żeby przez przypadek nie poczuli się odrzuceni. A i tak po ich powrocie na łono rodziny odnotowaliśmy 2-dniowy napad regresu, co pokazuje, że jednak koszty emocjonalne były (na szczęście niezbyt duże, więc możemy przypuszczać, że przyczynią się raczej do budowania dojrzałości niż niszczenia misternie utkanego do nas zaufania).

Protestant na obozie zyskał tytuł najsympatyczniejszego obozowicza J Generalnie przeciwna jestem tego typu głosowaniom (głosowała cała dziatwa na siebie nawzajem), bo za bardzo utożsamiam się z tymi odrzuconymi, ale wspominam o tym ze względu na wszystkich przeciwników edukacji domowej, którzy twierdzą, że tylko w szkole można nabyć najważniejsze umiejętności radzenia sobie w grupie.
Protestant udowadnia, że ukrytego przed wzrokiem dorosłych zastraszania, dyskretnej przemocy słownej i fizycznej, przy jednoczesnym wytwarzaniu u innych syndromu sztokholmskiego – bo niby skąd ten tytuł najfajniejszego obozowicza? – można nauczyć się "siedząc w domu". 
Potrzebna jest tylko rodzina z odpowiednimi kwalifikacjami ;) 

sobota, 20 czerwca 2015

Lekcje malarstwa

Tym razem będzie o matce pobierającej nauki. 
Niunia orzekła, że to przecież wstyd i hańba, żeby jej matka nie potrafiła rysować/malować i że ona – za drobną opłatą – rozwiąże ten problem. Jako że lekcje okazały się „na moją kieszeń”, zgodziłam się. Umówiłyśmy się na pierwsze spotkanie.

Niunia przygotowała się solidnie i jak tylko weszłam do „pracowni artystycznej”, wiedziałam, że zajęcia warte są swojej, a nawet wyższej ceny. Na stole zalegały liczne akcesoria malarsko-rysownicze, przykładowe rysunki/malunki naszej domowej artystki, dodatkowo książki, laptop z odpaloną stroną z portretami, bo tej właśnie tematyki dotyczyły pierwsze zajęcia.

Nauczycielka zrobiła krótkie teoretyczne wprowadzenie, po czym puściła muzykę Mozarta i… do dzieła. To znaczy dzieło to to nie było, ale coś w miarę sensownego wyłoniło się spod ołówka poruszającego się pod dyktando Niuni.

Protestant zwabiony stworzonym przez Niunię nastrojem, dołączył do nas (tzn. Niunia na początku oponowała, bo przecież to płatne zajęcia, ale ustąpiła, kiedy powiedziałam, że płacę też za syna).


Ostatecznie Protestant nie okazał się tak wytrwały w swym wysiłku, ale w Niuni obudził się instynkt bizneswoman, więc zachęcała go do powtórnego skorzystania (podsłuchałam, że zamierza dawać drobne niespodzianki i szykuje dyplomy na koniec).

W załączniku dzieło Protestanta, który dzięki zajęciom Niuni wyszedł ze swoją twórczością poza plac budowy :)



P.S. Niunia zażyczyła sobie, żeby zajęcia były płatne gotówką. Zastosowałam się, a ona - po jakichś 2 minutach dzierżenia kasy w dłoni - podała mi ją mówiąc: „weź, mamo, na moje konto” :) 

wtorek, 16 czerwca 2015

Nasze Summerhill

Rano wywiesiłam na drzwiach domowych „kod” z tabliczką mnożenia (żeby wejść do domu trzeba przyłożyć rękę po kolei do kilku kartek z namalowaną dłonią i napisami, np. 4x7=28). Młodzi chętnie weszli w ten styl matematycznych powtórek. To była jedyna moja inicjatywa tego dnia.

Poza tym dzień rozpoczęłyśmy z Niunią wymyślając swoją grę z kubkami, coś w tym stylu:

Potem Niunia czytała sobie ciekawostki i przygotowywała się do nagrywania filmiku, w którym by wyjaśniła, czym się różni kupa ptaków od kupy ssaków. Przygotowania przerwało spostrzeżenie ptasich zwłok w ogródku oraz kociego sprawcy zamieszania. Młodzi uniemożliwili oprawcy konsumpcję jednego z ptaszków, ale był on już nie do odratowania, czyli tym razem ominęła nas wizyta w Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Ptaków. Niunia i Protestant porzucili dotychczasowe zajęcia i – pomstując głośno na (nadal głodną zapewne) kotkę – zaczęli szykować pogrzeb. Na drzwiach do garażu pojawił się napis: NIE WCHODZIĆ! USŁÓUGI POGŻRZEBOWE. A ze środka zaczęły dobiegać stuki i nucenie… poloneza, który zdradzał, że pracownicy tego zakładu w zbyt wielu pogrzebach nie uczestniczyli ;)


Tego dnia wypłynęły jeszcze dwie sprawy związane z nieposzanowaniem cudzej własności. Zorganizowaliśmy więc sąd. Protestant oskarżył siostrę o zużycie jego naklejek, wnioskując skazanie jej na dożywocie, natomiast Niunia napisała skargę na Protestanta za zużywanie jej „perfum” i prosząc o zesłanie na Syberię. Ostatecznie oboje zostali pouczeni i dostali karę „czynu społecznego pod postacią sprzątania samochodu”. Wyrok był prawomocny i został wykonany następnego dnia J

środa, 10 czerwca 2015

Orle Pióro i indiańskie urodziny

Urodziny Protestanta były pod indiańskim szyldem.
Co prawda sam solenizant najchętniej zrobiłby w piłkarskim stylu, a może nawet w towarzystwie piłkarzy z Barcy, ale udało mi się delikatnie przekierować go na inne tematy J
Tata tym razem mocno się zaangażował i stworzył m.in. dwa dzieła:
1.       Pokaźnych rozmiarów tipi
2.       Indiańskie narty (dwie deski z przybitymi trzema parami starych butów)



Protestant został wodzem (przyjął imię Orle Pióro) – przed przyjściem gości zrobiliśmy mu strój (czyli nacięliśmy na dole spodenki, na gołej klacie i twarzy domalowaliśmy groźne indiańskie wzory, zrobiliśmy przepaskę z piórami).
Niunia dostała zaszczytną funkcję szamanki, została też poinformowana o roli szamanów, dzięki czemu pozyskaliśmy ją do współpracy przy całym przedsięwzięciu (po raz kolejny przekonuję się, że obłaskawienie rodzeństwa jest klucz

ową kwestią przy organizowaniu urodzin). Szamanka - Gradowa Chmura miała moją starą bluzkę, która po nacięciu dołu i rękawów oraz domalowaniu stosownych wzorów służyła jej za sukienkę, dostała też przepaskę z piórem (jako zasłużona dla plemienia).

Goście po przyjściu mogli też się przebrać (służył do tego stosik starych koszulek do swobodnego wykorzystania, łącznie z malowaniem i cięciem) i pomalować (farbami do twarzy – tu przestrzegam tych, którzy chcieliby powtórzyć to doświadczenie – odciśnięte ciała Indian odnajduję do dnia dzisiejszego w całym domu – to one ciągle odświeżają mi w pamięci świetną zabawę urodzinową ;) ). Potem każdy mógł wybrać sobie imię, które przyczepialiśmy na ubranie, żeby móc nim się posługiwać. Dla dorosłych, którzy nieopatrznie pozostali z dziećmi na indiańskim przyjęciu, też mieliśmy imiona, dosyć oryginalne: Druciane Majtki, Kamera Wideo, Pierdzący Byk, Śmierdząca Skarpeta…

Żeby dostać się do plemienia wszyscy musieli przejść próby:

1.       Skradania się
2.       Wysłuchiwania skradających się
3.       Bieg z wodą w ustach dookoła domu
4.       Przedostawanie się przez pajęczynę (nitka między „nogami” huśtawki przewleczona na różne sposoby)
5.       Strzał do tarczy (kupiliśmy łuk i strzały z przyssawkami, a tarczę zrobiłam w antyramie, więc można było spokojnie i bezpiecznie strzelać)
6.       Próba współpracy w nartach indiańskich (trzy osoby wchodzą w buty przymocowane do desek i próbują iść, zakręcać itp.)
7.       Polowanie na bizony (balony przymocowane do kostek – każdy próbuje zniszczyć bizony innych), a potem zbieranie „mięsa bizonów” ;)
8.       Robienie instrumentów z materiałów przeznaczonych do recyklingu (to dla wytrwałych)
9.       Robienie totemu.

Imprezę urodzinową częściowo powtórzyliśmy, kiedy przyjechali do nas Iskierka i Urwis, którzy  nie mogli być na samych urodzinach. Dodaliśmy wtedy do zabaw jeszcze legendę indiańską, taniec indiański (oglądanie filmików i wymyślanie własnego tańca), robienie indiańskiej potrawy, trochę historii dotyczących Indian.

Indiańskie klimaty zdecydowanie polecam, choć… był taki moment, że miałam wątpliwości, szczególnie wtedy, kiedy w indiańskim towarzystwie obudziły się jakieś waleczne instynkty i spontanicznie zaczęto organizować napady na tipi czy walki z bladymi twarzami. Te odgłosy… na pewno blady strach padł na blade twarze zamieszkujące okoliczne wioski ;)

Ale solenizant był zachwycony. I to jest najważniejsze J

niedziela, 10 maja 2015

Edukacja ekonomiczna

To jest coś co trwa. Już chyba od dwóch lat… W każdy razie na tyle długo, że mogę sprzedać patent jako „u nas się sprawdzający”. I życzyć powodzenia kolejnym rodzicom.
Przeciwnicy posiadania kieszonkowego przez dzieci powinni (tak jak ja przed podjęciem tej decyzji) przyjrzeć się, ile w ciągu miesiąca wydają na zachcianki dziecka… Dla mnie był to wystarczający powód, żeby jednak kieszonkowe dawać J
Od tamtej pory w sklepach pojawia się stały dialog:
- Mamo, kupisz mi zabawkę/gumę/lizaka/sok…
- Masz swoje pieniądze…
- Właściwie to nie potrzebuję tej zabawki/tak bardzo nie chce mi się pić itp.
Wystarczy tylko konsekwencja, a spokój murowany i niezmącony.

Początkowo dzieci dostawały miesięcznie tyle złotych, ile mają lat. Niewiele, ale wystarczyło, żeby odebrać pierwsze lekcje ekonomii.
Najbardziej pamiętną nau(cz)kę odebrał Protestant na samym początku. On musiał NATYCHMIAST wydać wszystkie posiadane pieniądze. Niunia w tym czasie zdążyła już zorientować się, na czym polega oszczędzanie i wprowadzała je konsekwentnie w życie, natomiast Protestant urządzał wycieczki do sklepów, w czasie których miał problem z kupieniem czegoś, bo… co można kupić za kilka złotych? Ale zawsze dzielnie radził sobie i wychodził ze sklepu dzierżąc dumnie jakiś maciupeńki przedmiot „made in China”.

Trwało to kilka miesięcy, w czasie których postrzegałam go jako beznadziejny ekonomiczny przypadek i oczyma wyobraźni już widziałam jego nędzną przyszłość ;)

Tymczasem Niunia zgromadziła wystarczającą sumę pieniędzy, żeby udać się na większe zakupy. Poszliśmy całą rodziną. To była jedna z najkoszmarniejszych godzin w naszym rodzinnym życiu. Niunia chodziła między półkami, delektując się wolnością wyboru spośród całkiem pokaźnej liczby zabawek, na które było ją stać. Nie spieszyła się, bo takich decyzji nie podejmuje się „hop siup”. Ale nie to wystawiło nas na niezwykłą próbę cierpliwości. Protestant jak tylko zobaczył, co jest grane zaczął wyć przeraźliwie, że on też chce zabawkę. Tuliłam więc go i jak mantrę powtarzałam, że rozumiem jego smutek i też żałuję, że nie może wydać swoich pieniędzy, ale ich po prostu nie ma, bo wcześniej kupił… i tu kilka rzeczy udało mi się wymienić.
Niunia była bezlitosna, bo nie skracała jego mąk. Zdawała się być tak zaabsorbowana wybieraniem, że chyba nie słyszała rozpaczy brata. 
I od tamtej pory Protestant oszczędza J

Od kilku miesięcy młodzi nadal dostają tamto „po prostu kieszonkowe”, ale mają też możliwość zarobić drugą część, w takiej samej wysokości. Jest to szansa, a nie obowiązek. Mogą zadecydować, że nie zarobią. Dostają ją za zaangażowanie w pomaganie rodzicom. Otwarty bunt w tym zakresie prowadzi do ucięcia złotówki od tej części kieszonkowego. To może budzić jeszcze większe kontrowersje, ale u nas naprawdę się sprawdza i zamierzam to utrzymać, bo:
- nie płacę za każdą czynność i dzieci nie widzą fizycznie tych pieniędzy (otrzymują je po prostu jako kieszonkowe „na konto”), więc nie ma prostego skojarzenia „pomaganie – zarabianie”
- premiuję postawę gotowości, do której – mam nadzieję – dzieci po prostu się przywykną (i na razie wygląda na to, że tak jest)
- 7 zł (w przypadku Protestanta to póki co nadal tyle) to niewielka cena za święty spokój, jaki mam po powiedzeniu: „synku, nie musisz pomagać – wiesz, jaka jest zasada” (jeszcze nie zdarzyło mi się uciąć więcej niż 2 zł, a nawet najkrótszy miesiąc ma 28 dni, czyli całe stado czających się szans na niechęć do pomagania ;) ).


I tyle J

wtorek, 28 kwietnia 2015

Scenariusze zajęć dla dzieci

Mamy wakacje ;) ale nadal chętnie korzystamy ze scenariuszy Uniwersytetu Dzieci. Polecam!

Każdy scenariusz ma: 1) prezentację multimedialną, 2) filmik, 3) karty pracy, 4) wiedzę dla nauczyciela, 5) podpowiedzi ciekawych zadań skoncentrowanych wokół danego tematu.

Robiliśmy m.in. zajęcia o Afryce („Czy Afrykanie mieszkają w pałacach?”).
Zaczęliśmy od tego, że dzieciaki wybrały sobie imiona i imiona wymyślonych kolegów/koleżanek, a potem narysowały wymyślone domy i opowiadały o nich i o sobie (korzystały ze słowniczka, więc mogły powiedzieć w języku wolof kilka słów). A skoro miały afrykańskie imiona i kilka słów potrafiły powiedzieć, jak „tambylcy”, to spontanicznie zaczęły kaleczyć język polski wcielając się w rolę przybyszów z Afryki J
Oprócz prezentacji, filmiku i dyskusji, robiliśmy zabawki w afrykańskim stylu, zużywając spory stosik zwykłych śmieci (to było niezwykle twórcze!). A na koniec zrobiliśmy – polecaną przez autorów scenariusza – afrykańską potrawę. Nie muszę chyba dodawać, że wspólne wykonanie poskutkowało przypływem apetytu. Smakowało wszystkim – jak nigdy dotąd!


Link do scenariuszy (każdy może się zalogować i korzystać ile mu się podoba) http://www.scenariuszelekcji.edu.pl/

piątek, 27 marca 2015

Nauka czy wakacje? Oto jest pytanie....

Niunia i Protestant mieli możliwość wcześniejszego zdania egzaminów, z której to możliwości skwapliwie skorzystaliśmy. Następnego dnia oboje zachłystywali się wolnością. Z okazji zakończenia roku szkolnego zażyczyli sobie popcorn na śniadanie, a poza tym oświadczyli, że nie zamierzają niczego robić, bo jak wakacje to wakacje J
Przystałam na to. Co więcej – postanowiłam najbardziej ze wszystkich pilnować, żeby mieli wakacje ;)
Po jakichś dwóch dniach Niunia i Protestant zaczęli stosować naciski, żebym jednak to ja odpuściła sobie z tymi wakacjami. Przecudnie było usłyszeć z ust Protestanta: „Niunia, zawieszamy wakacje?” J
Nie wytrzymałam ;) siły nacisków i nie potrafiłam też odeprzeć Niuni argumentów w stylu: „przecież w wakacje też się uczymy”. 

Wakacje oficjalnie zostały zawieszone ;) 

wtorek, 17 lutego 2015

Ku (wiecznej) pamięci


Gdzieś kiedyś przeczytałam, że adoptując dziecko adoptuje się też jego rodzinę biologiczną. Doświadczam tego w całej rozciągłości (no może nie obecności całej rodziny, ale jednej przedstawicielki na pewno). Wszędzie są ślady jej niemej obecności – np. w rysunkach, na których zaczęła się pojawiać. A ja po prostu to przyjmuję.


Ale zdarzyła się jedna chwila, którą chcę się sycić, a przede wszystkim ocalić od zapomnienia, żeby towarzyszyła mi w momentach zwątpienia.

Niunia uparła się, żeby wieczorem doczytać książkę „Skrzynia władcy piorunów”, w którą była wciągnięta. Kiedy szłam spać ok. 23-ciej, tradycyjnie zaszłam do niej, żeby ją ucałować na dobranoc. Zostało jej jeszcze kilka stron, a ponieważ było już bardzo późno, więc jej je przeczytałam na głos. Leżałyśmy przytulone, czytam, a tu takie słowa:

„Czasami w życiu tak jest, że szukamy czegoś lub chronimy coś, co jest odległe i trudno dostępne. A to, co jest najważniejsze, mamy pod ręką, na widoku” (s. 240).

Kontekst oczywiście kompletnie inny, a moja córeczka wypala: „To ty, mamo. Jesteś blisko”.


Chwilo trwaj… 

piątek, 6 lutego 2015

Walentynki

Rozmowa z Niunią:
- Mamo, komu daje się walentynki?
- Komuś, kogo się kocha.
- A koleżance, którą bardzo lubię, tak prawie kocham?
- No tak. To komu byś chciała dać?
- … Mamie biologicznej… Możemy to jakoś zrobić?
- …Hmm… Teraz nie widzę takiej możliwości, ale jak chcesz, to możesz zrobić taką walentynkę, odłożymy ją i jak kiedyś spotkasz mamę biologiczną, to jej dasz…
- Tak nie chcę L


A przed nami jeszcze 26 maja… I kolejne zderzenie z tęsknotą…

czwartek, 22 stycznia 2015

Ratunku! Emocje górą!

Protestant idzie nabuzowany w kierunku Niuni, rzucam ostrzegawczo:
- Tylko powstrzymaj się przed uderzeniem jej.
- Nie uderzę jej, ale potraktuję ją jak mięso!
- To znaczy?
- Ugryzę ją.
Niunia groźnie:
- Jak ci życie miłe, to lepiej się powstrzymaj.

Agresja jako sposób radzenia sobie dziecka z buzującymi emocjami to problematyczne zachowanie, do którego niełatwo się przyznać i które ja często odbieram jako osobistą porażkę. Pewnie są tacy szczęśliwi rodzice, którzy nie wiedzą o czym piszę, bo mają dzieci-anioły. Nasze pociechy nie należą do tej grupy, o czym świadczy powyższy dialog.

W ostatnim czasie pojawiły się jednak na rynku wydawniczym książki, które polecam na prawo i lewo, głośno i cicho, mówiąc i pisząc… więc nie mogę tu pominąć.

Claudia Croos Müller „Głowa do góry! Krótki podręcznik przetrwania. Natychmiastowa pomoc w stresie, złości i innych załamaniach nastroju” (wyd. Media Rodzina)

To świetny poradnik dla małych i dużych, który w przystępny sposób pokazuje, co można zrobić z wrzątkiem emocjonalnym.
Z książeczki tej można korzystać, po pierwsze, w chwilach wyciszenia, żeby dzieci intelektualnie przyswajały tajniki pojawiania się emocji i związanych z nimi odczuć w ciele, trenując „na sucho” strategie radzenia sobie. Po drugie, można też korzystać w chwilach wzburzenia. Najlepiej udaje się to wówczas, gdy dzieci doświadczają mniejszego zawirowania emocjonalnego. 
Niestety momenty szału odbywają się z wyłączeniem funkcji myślowych, więc tu odpada stosowanie mądrych rad. Ale przecież czasem udaje się uchwycić moment powstawania tornada emocjonalnego, a z tornadem-dzidziusiem można już wygrać przy pomocy metod proponowanych przez Claudię Croos-Müller.

Pisząc wyżej o książkach (w liczbie mnogiej) miałam na myśli również książki-bliźniaczki tej samej autorki:

„Dużo szczęścia! Krótki podręcznik przetrwania. Natychmiastowa pomoc w walce z czarnowidztwem, pechem i niepowodzeniami”
oraz
„Odwagi! Krótki podręcznik przetrwania. Natychmiastowa pomoc w walce z kołataniem serca, napadami lęku i paniki”.


Polecam gorąco!!!

środa, 7 stycznia 2015

...

Przedwczorajsze wydarzenia zaczęły się niewinnie, czyli od Niuni wyznania, że nienawidzi Protestanta. Oczywiście zajęłam się sprawą, umówiłyśmy się na poważną rozmowę. No i się zaczęło. Niunia w którymś momencie siadła i ogarnął ją ogromny smutek. Zaczęła płakać, ale nie chciała sama podejść, żeby się poprzytulać. Spytałam, czy ja mogę ją przytulić, a może woli do taty… Na to nasza córeczka: „nie chcę do taty, chcę do ciebie i do mamy biologicznej”.
I w tym momencie uświadomiłam sobie, jak naiwna była moja wiara w to, że zbieg świąt i urodzin może choć raz przeminąć bez kryzysowego echa.
Okazało się, że Niunia tęskni za matką biologiczną. Wzięłyśmy ten problem „na tapetę” i spróbowałyśmy znaleźć jego rozwiązanie. Wśród pomysłów pojawiły się:
- popłakać
- poczytać książkę
- znaleźć w Internecie mamę biologiczną
- spędzić czas sam na sam z mamą adopcyjną
- zbudować machinę czasu (genialny pomysł Niuni)
- starać się jak najwięcej dowiedzieć o świecie, żeby w przyszłości jak najlepiej zrozumieć, co jest napisane w dokumentach z sądu (to mój zdroworozsądkowy pomysł, bo ciągle jej powtarzam, że najbardziej realne jest odnalezienie mamy biologicznej po uzyskaniu pełnoletniości, a wraz z nią praw do szerszej wiedzy)
- wyjechać z Polski i żyć samotnie w górach (to znowu Niuni pomysł).

Bo to jest tak, że czas opowieści o cudownym odnalezieniu się rodziców adopcyjnych z dziećmi musi się kiedyś skończyć (tak jak nie można w nieskończoność ściemniać w sprawie świętego Mikołaja). Historia rodzinna o radości i cudzie ma swój czas, ale niestety nie może być wieczna (choć mam nadzieję, że zatoczy koło i powróci). Przychodzi moment, w którym trzeba przyznać, że jest ona podszyta niewyobrażalnym cierpieniem. Cierpieniem pierwszych doświadczeń dziecka, cierpieniem wyrwania z rodziny biologicznej, cierpieniem związanym z wpasowywaniem się w rodzinę adopcyjną (m.in. spełnianiem oczekiwań, które są w każdej rodzinie, ale w takiej jest miejsce na myśl, że gdzie indziej mogłoby być lepiej/łatwiej/normalniej, a na pewno byłoby inaczej), cierpieniem związanym z tęsknotą… Źródeł cierpienia (i to na dodatek cierpienia DZIECKA) okazuje się być mnóstwo. Do tego dochodzi pytanie: kim jestem?

To są takie momenty, z których dociera do mojej świadomości, jak wiele zdarzyło się nie tak jak powinno. I nie mam pretensji do Niuni, że cierpi. Boli mnie jej ból, ale nie zamierzam mu zaprzeczać.
Tylko nie wiem, co robić. Jak pomóc jej przetrwać? I jak samej to przetrwać?
Z mojej strony bolesne jest też to, że ona tęskni za swoim wyobrażeniem. W rozmowach balansuję między powolnym kruszeniem jej wyobrażeń a pozwalaniem jej na nie. Przemycam okruchy prawdy, której oczywiście znamy tylko skrawki. Niunia bardzo by chciała wiedzieć, jak najwięcej, więc dopytuje się, a ja nie czuję się kompetentna, żeby przetwarzać z nią jej przeszłość. I nie chcę być tą, która burzy jej piękną wizję przeszłości. Może nie w tym momencie. A może nigdy nie będę gotowa?


Czyli do „żyli długo i szczęśliwie” nam jeszcze trochę brakuje…

sobota, 3 stycznia 2015

Urodziny u Pippi

Niunia miała urodziny. Tym razem obyło się bez kryzysu wieku średniego ;) Ale przygotowaniom towarzyszył gwałtowny kryzys Protestanta pt. „To nie fair, że to nie moje urodziny!” (choć tym razem był on zawoalowany pod postacią gwałtownych, pozornie niewyjaśnionych zachowań i dziwnych stwierdzeń typu: „czemu musiałem się urodzić jako drugi?”. Na szczęście winę za ten fakt możemy bezkarnie zrzucać na rodziców biologicznych ;)). Było więc ciekawie, ale przetrwaliśmy.

Niunia zażyczyła sobie uroczystości w domu, w gronie wybranych gości. Ponieważ ostatnio czytaliśmy Pippi, stała się ona inspiracją dla całej imprezy. Solenizantka wcieliła się w tytułową postać z książki (ubiór i fryzura). Na szczęście Protestant odnalazł swoją (zaakceptowaną przez Niunię!) rolę, czyli został przebrany za pana Nilsona.

Dostosowanie zabaw i zastosowanie dziwactw na miarę Pippilotty Wiktualii Firandelli Złotmonetty Pończoszanki, to już moja działka. Zdradzę kilka fajnych pomysłów, które zostały z sukcesem przetestowane w zamkniętych pomieszczeniach na gościach w wieku 5-10 lat:
1.       Tor przeszkód w za dużych butach, bo Pippi w takich właśnie chodziła (grupa miała wspierać osobę zmagającą się z trudnościami).
2.       Przebieranki – niespodziewanki: grupa siedziała w kręgu i wszyscy podawali sobie worek z różnymi ubraniami w czasie, kiedy leciała muzyka. Jak ją wyłączałam, osoba, która akurat trzymała worek wyciągała z niego co popadnie i zakładała na siebie. Po kilku minutach zabawy zrobiło się śmiesznie, bo niektórzy byli w koralach, perukach, spódnicach czy hełmach rycerskich. Po wyczerpaniu zapasów dziwnych ubrań rodzice mogli podziwiać pokaz oryginalnej mody.
3.       Rysowanie portretu Pippi z zamkniętymi oczami (grupowo).
4.       Wymyślanie niestworzonej historii (na miarę Pippi) z wylosowanych karteczek z obrazkami.

Zadań było jeszcze więcej, ale lenistwo nie pozwala mi się rozpisywać J

Niunia uznała, że to były jej najlepsze urodziny. Wysiłek się opłacił J