wtorek, 27 listopada 2012

Cudowna przemiana


Protestant wiele w swoim krótkim życiu doświadczył, niestety też wiele złego. Jak zaczęłam rozumieć, dlaczego jego zachowania są takie a nie inne, przestałam (w dużej mierze, bo nie zawsze) wymagać, żeby zachowywał się inaczej.
Przyzwyczaiłam się, że jak tata pokrzykiwał dla żartu: „męczymy matkę!” to on był pierwszy, żeby mnie sprać i to nie dla żartu.
Przyzwyczaiłam się, że wyznawał wszystkim (na czele z kotem), że ich kocha, a mnie zgrabnie pomijał.
Przyzwyczaiłam się, że na moje nawet super delikatne prośby w stylu: „synku, potrzebuję twojej pomocy” reagował krzykiem, agresją, rzucaniem się na podłogę.
Przyzwyczaiłam się też do tego, że to ja byłam od pomagania, przynoszenia, pocieszania, przytulania (jedynie na życzenie) i wielu innych eksploatujących mnie maksymalnie i bezlitośnie czynności.

Czułam jednak, że możliwa jest zmiana. No i tak się stało, bo Protestant w końcu był w stanie powiedzieć, że mnie kocha, choć wyznanie to niezmiennie było specyficzne: „kocham cię… i tatę też” J
Synek zaczął mi też robić niespodzianki, prezenty, laurki…, ale wręczanie ich też brzmiało charakterystycznie: „to dla ciebie… i dla taty, musisz się podzielić” J

A wczoraj był dzień historyczny. Zacznę od wieczora. Poprosiłam Protestanta, żeby mi coś przyniósł – wykonał bez zająknięcia. Po chwili znowu go o coś poprosiłam, na co mój małżonek zasyczał ostrzegawczo: „Ryzykujesz”. Ale Protestant znowu wykonał i nawet nie jęknął, nie mówiąc już, że mógł:
zawyć,
wrzasnąć,
rzucić się na podłogę,
siąść z impetem na pupę,
głośno werbalnie wyrazić swój sprzeciw,
podważyć sens robienia tego,
wyzwać kogoś (mnie lub przynajmniej Niunię),
całą drogę tupać,
warczeć,
buczeć,
coś zwalić po drodze,
wrzeszczeć, że on sam jest głupi,
oskarżyć mnie o brak uczuć wyższych względem niego,
wrzeszczeć, że jak go nie kocham, to mogę go wyrzucić
I oboje z mężem uznalibyśmy to za… normę.
A tu nic takiego się nie wydarzyło!!! Co więcej: NIC TAKIEGO SIĘ NIE WYDARZYŁO ANI RAZU W CIĄGU CAŁEGO DNIA! A oboje z mężem każdą z tych reakcji, a nawet różne ich kombinacje uznalibyśmy za „normalne” w przypadku Protestanta ;) To znaczy, normalne w przypadku relacji Protestant – mama czy Protestant – tata. Bo babcie i dziadek znają „wnuczka-do-rany-przyłóż”. My (a szczególnie ja) pozbawieni byliśmy tej przyjemności.

Cudowna przemiana jest rozwleczona w czasie. Ale jest! I jest naszpikowana naszymi staraniami (ze strony rodziców) głównie o to, żeby nasze relacje były lepsze (a nie o to, żeby Protestant przestał protestować). I to naprawdę niesamowite widzieć, jak starania przynoszą rezultaty.

Oczywiście aż tak naiwna nie jestem, żeby wierzyć, że to jest trwały efekt. Spodziewam się (nawet częstych) nawrotów dawnego Protestanta. Dlatego imię jego pozostanie nadal niezmienione J

niedziela, 25 listopada 2012

Pamięć Niuni


Niunia bardzo szybko nauczyła się wierszyka, który potrzebny jej będzie na przedstawieniu w teatrzyku. Siadła koło mnie i refleksyjnie stwierdziła: „mama, jak chodziłam do przedszkola, to nic nie mogłam zapamiętać. A teraz wszystko pamiętam!”
Co za spostrzegawczość!
Rzeczywiście pamięć Niuni, jak wynika z moich obserwacji, wymaga szczególnych warunków. I takie zapewnia jej znajome otoczenie, przewidywalność, bezpieczeństwo wynikające z bycia w rodzinie, unikanie niepotrzebnych stresów, nadmiaru bodźców… Dla Niuni nawet przedszkole, które generalnie jest przyjaźniejsze niż szkoła, było miejscem, w którym trudno jej było się skoncentrować, usłyszeć, spostrzec, a co za tym idzie – dobrze wykonać zadanie. Nauczycielka twierdziła, że Niunia musi po prostu w końcu pojąć, że polecenia kierowane do grupy są poleceniami kierowanymi też do niej :0 No cóż, nie dało się wytłumaczyć, że w czym innym tkwi problem. Ostatecznie, jak coś trzeba było zrobić, przynieść, przygotować, Niunia często tego nie miała (szczególnie w zerówce, bo panie przestały zupełnie wywieszać karteczki dla rodziców, żeby dzieci przygotowywały się do warunków szkolnych). To był trudny czas i dla nas, i dla Niuni, która niejednokrotnie musiała przeżywać, że o czymś nie wiedziała, albo nie pamiętała. I rosło w niej niestety złe mniemanie o sobie jako osóbce o ułomnej pamięci.

Ale ED nie chroni nas w każdym momencie. Niunia co prawda pamięta, co się działo na zajęciach popołudniowych, ale ma problemy z umiejscawianiem zdarzeń w czasie (nadal „obstawia” czy wczoraj to było „wczoraj” czy „jutro”). Część zajęć dodatkowych ma w Pałacu, do którego zjeżdża się dziatwa z różnych stron naszej mieściny. Niunia wspominała coś o zbliżających się koncertach, ale zupełnie nie umiała osadzić ich w zbliżających się miesiącach/tygodniach/dniach. A w poniedziałek, już w Pałacu, okazało się, że zamiast zajęć muzycznych będzie koncert, a Niunia… w dresach. Na szczęście jasnych, więc jakby bardziej szykownych, ale pewnie jej wygląd daleko odbiegał od dzieci ubranych na galowo. Matki oczywiście wśród publiczności zabrakło. Przełknęłam to, bo pomyślałam, że następny koncert będzie za kilka miesięcy i na pewno się dowiem (czyli ubiorę odpowiednio Niunię i sama się wybiorę). A tu kilka dni później, kiedy to Niunia i Protestant wybrali się na zajęcia plastyczne dostaję telefon od zszokowanego taty, że znowu jest koncert! No tym razem Niunia była w „szykownych” zielonych dresach i pasującej do nich, a nie do okoliczności, bluzce (bo na zajęcia plastyczne mają się ubrać tak, żeby się nie obawiać pobrudzeń). O zgrozo! Dziecko znowu ubrane jak „dziewiąte dziecko dozorcy”, a na przedstawieniu znowu brak matki.
Próbując się pogodzić ze swoim nowym wizerunkiem matki co najmniej zaniedbującej dzieci, podzieliłam się refleksjami z koleżanką, mamą FASolki i co słyszę: „ja mam to niemal na co dzień”. Jej córeczka chodzi do szkoły. Nauczycielka, owszem, zapisuje wiadomościami karteczki, ale one mają tendencję do wędrowania po tornistrze i ujawniania się w zupełnie innych okolicznościach. Na myśl o tym, że musiałabym przełykać gorycz świadomości własnej patologii każdego dnia, robi mi się lżej J

czwartek, 22 listopada 2012

Odkrywanie świata


Staram się wyłapywać zainteresowania dzieciaków i za nimi podążać, wykorzystując je w późniejszej nauce. Ostatnio Niunia w poczekalni u lekarza zadała mi pytanie, dlaczego tam ma dwa cienie. Zachęcałam, żeby sama odkryła przyczynę, ale jej się nie udawało, więc powiedziałam, że w domu przeprowadzimy eksperyment.
Przeprowadziłyśmy. Nawet Protestant się włączył i był zachwycony.
A wczoraj, jak zapytałam, co Niunia by chciała napisać (chodziło mi o nieszczęsną kaligrafię ;)), ona stwierdziła, że… książę o eksperymentach i odkryciach. I już mamy pierwszą jej stronę, a na niej opis: „Jak zrobić dwa cienie” J Jeżeli ktoś nie wie, to tu nie zdradzę naszego „przepisu”, ale za jakiś czas będzie można o tym przeczytać w pewnym rozchwytywanym bestsellerze, który będzie posiadało każde szanujące się gospodarstwo domowe J

piątek, 16 listopada 2012

Ostatnie zamieszki


Protestant zadecydował, że będzie pisał na komputerze. Zaczął od najbardziej znanych słów: mama, tata, kot, rak… Kiedy już był bardzo zaawansowany w pracy (całe 2 linijki!) przypadkowo niemal wszystko skasował. Ta strata wywołała napad szału: biegał, krzyczał, rzucał się na podłogę, bił się po głowie… :( Odczekałam, aż będzie w stanie coś usłyszeć zza tej rozpaczy i zaproponowałam, że go poprzytulam i pomogę w odtworzeniu tekstu. Zgodził się. Uff! Ale humor mu już nie wrócił. Zaproponowałam więc, żeby napisał coś śmiesznego. Tu się ożywił i napisał (czytelnicy o słabych nerwach mogą dalej nie czytać): kupa, pupa i siku. Potem doszły bardziej rozbudowane: mokra pielucha, kupacz w nocniku itp.
Wydrukowałam stworzone dzieło. Dzieciaki zaczytywały się w nim i jeszcze wieczorem chciały podzielić się z tatą absolutnym hitem dnia, czyli „pampersem gołego dzidziusia” J
Czy jakieś dziecko tak chętnie i z taką radością dzieliło się z rodzicami słynnym zdaniem „Ala ma kota”? Protestant powinien pisać nowoczesne elementarze ;)

czwartek, 15 listopada 2012

Basenowe rewolucje


Ostatnio dziatwa miewa (akceptowalne) napady rozstroju emocjonalnego. Jednak basen należał do miejsc, które zawsze było azylem dla mej znękanej duszy. Dzieciaki szalały, ale wg ustalonych zasad. Do tej pory umawialiśmy się, że jedno przez określony czas jest w pływaczkach, a ja drugim się zajmuję, potem jest zmiana, a na koniec oboje są w pływaczkach, żebym mogła sama też chwilę popływać. Dziś cały dotychczasowy porządek rypnął z hukiem, a raczej z wrzaskiem.

Niunia rozsmakowała się w pływaniu bez pływaczków i nie chciała już do nich powrócić. Nie mogę sobie jednak pozwolić na pilnowanie i Niuni, i Protestanta bez zabezpieczeń. Już i tak ich ekscesy (nawet w pływaczkach) powodują wzmożoną czujność ratowników. Nie zgodziłam się więc na Niuni nowe warunki (że ona ciągle samodzielna, ale pod moją opieką), więc zaczęła wyć i przy okazji zalewać się rzewnymi łzami (bałam się, że nas wyproszą ze względu na pozostawianie po sobie zbyt dużej ilości płynów fizjologicznych ;) ). Pozostałe argumenty były zwerbalizowane i dosyć typowe: „już mnie nie kochasz”, „chcesz się mnie pozbyć”, „możesz mnie wyrzucić”…

Ostatecznie zakończyliśmy pobyt na basenie w baseniku dla maluszków. Moje szkolniaki miały niezłą zabawę w udawanie 2-3 latków (sposób chodzenia, gadania, taplania się w wodzie, zjeżdżanie z półmetrowej zjeżdżalni). I jak na 2-3 latki przystało, obrażali się, jak tylko odwróciłam się na chwilę do drugiego. Ale weszłam w rolę J też do nich paplałam, łapałam, jak zjeżdżali, cieszyłam się, jak chlapali wodą. Co więcej – bohatersko wytrwałam w swojej matczynej roli w szatni, kiedy to Protestant i Niunia dawali się wycierać, ubierać i jednocześnie trenowali ulubione pytanie Niuni sprzed 4 lat: „amamamitati?”. Wytrwałam, mimo że ogólny widok wzbudzał wyraźną szczerą litość ze strony innych użytkowników szatni. Ale ja po prostu przyjęłam z godnością (nienależne mi) współczucie ;)
Ten rzut regresu skończył się w samochodzie. Dzieciaki odzyskały spokój ducha, co zaowocowało też „mnóstwem” chętnych rąk do pomocy przy gotowaniu obiadu po powrocie J

Wyjaśnienia dla „zniesmaczonych” J zabawa w maluszki jest w przypadku moich dzieci najlepszym lekarstwem na złe samopoczucie i utratę równowagi. Doświadczenie mnie nauczyło, że lepiej będzie, jak zaufam instynktowi Młodzieży, niż jak będę narzucać im swoją wizję ich zachowań. Tego typu moje podejście w dużej mierze zawdzięczam książce Hanny Olechnowicz „Dziecko własnym terapeutą”, którą wszystkim rodzicom polecam. A tam strategii autoterapeutycznych jest opisanych więcej J

wtorek, 13 listopada 2012

Nasze patenty na ciekawą naukę


Patent na czytanie


Nie chcę Niuni zniechęcić do czytania, a zachęcanie jest dosyć trudne, ale ostatnio w czasie rozmowy urodził się nam pomysł (zwykle najlepsze pomysły rodzą się, jak obie poszukujemy rozwiązania i wcale moje propozycje nie okazują się lepsze). Wymyśliłyśmy (że tak sobie przypiszę część zasług), że ja napiszę na komputerze różne polecenia, Niunia je przeczyta (może nawet po cichu), wykona je, a ja będę wiedziała, czy przeczytała bezbłędnie. Trochę inwencji twórczej i zadanie daje dużo radości nam obu J np. jak Niunia czyta, że ma zrobić pirueta, przyskakać na jednej nodze do matki i ją ucałować w czoło, albo podejść do lusterka, szeroko się uśmiechnąć i powiedzieć do odbicia: „lubię cię” (tu Niunię poniosło, bo też poprzytulała „siebie” ;)).

Patenty na matematykę:

Na razie są dwa oryginalne, lubiane przez dzieci.

Pierwszy to menu na śniadanie. Spisuję, co dziatwa może sobie zamówić danego dnia dodając cennik J (nie sądzę, żeby ktoś chciał się stołować w naszej restauracji, bo ceny są nieco wygórowane, np. kromka chleba 6 zł, ceny obejmują tylko złotówki, bez groszy i innych walut ;)). Idea jest taka, że dzieciaki same czytają, wybierają, sumują ceny przy użyciu liczydła i płacą (codziennie tymi samymi pieniędzmi – żeby nie było, że dorabiam edukując domowo ;)). Protestant zwykle w takich chwilach udaje dzidziusia i wtedy Niunia zaczyna mu matkować. Nie sprzeciwiam się, bo to ona jest pierwszoklasistką i jej się przyda ćwiczenie z liczeniem. A Protestant niech przynajmniej się patrzy.

Drugi to gra matematyczna, w której osobiście jesteśmy pionkami (wymysł Niuni). Jak się ją rozłoży, to pokój, przedpokój i kuchnia wyglądają jak pobojowisko, bo gra składa się z licznych kartek połączonych ze sobą taśmą. Na poszczególnych polach są działania wymyślone głównie przez Niunię (i wcale nie takie proste). Jest kilka pustych pól, ale nikt się nie cieszy, jak na nie trafi, bo mamy dwa rodzaje zwycięzców: 1. ten, kto dojdzie pierwszy do mety, 2. ten, kto wykona najwięcej zadań (prawidłowo). Gra bardzo pobudza emocjonalnie, daje dużo radości. Po każdym graniu ćwiczymy „pocieszanie przegranego” (często  jednak przegranego nie ma, bo zwycięstwa mogą się rozłożyć, ktoś pierwszy jest na mecie, ale ma mniej wykonanych zadań).


Brakuje mi patentów na pisanie liter w wersji "pisanej". Kaligrafia mnie nigdy nie pociągała (już sama nazwa brzmi zniechęcająco ;)), więc trudno o jakiś sensowny pomysł...

niedziela, 11 listopada 2012

Sztuka pomagania


W wydaniu Niuni
Niunia i Protestant dostali przykaz ubrania się. Po pewnym czasie słychać głośne protesty w formie powtarzanego dobitnie z dużą częstotliwością: „NIE, NIE, NIE!”. Postanawiam nieco to zignorować i kieruję uwagę na Niunię pytając: „Niuniu, ubrałaś się już?”, po czym słyszę odpowiedź: „jeszcze nie miałam czasu, przecież pomagam Protestantowi” J

W wydaniu Protestanta
Protestant siedzi z wyraźnie zatkanym nosem. Biorę chusteczkę i informując, co zamierzam zrobić ruszam w jego kierunku. Słyszę wyjątkowo zgodne (czyt. nieprotestacyjne): „Mama, pomogę ci” – i jednocześnie obserwuję, jak palec ląduje w nosie J

Bezcenne, nieco nowatorskie zasady:
1. Pomagaj innym według własnego pomysłu.
2. Pomagaj używając wszelkich dostępnych narzędzi.



piątek, 9 listopada 2012

c.d.


Niunia i Protestant nadal podminowani. Odpuszczam im niemal wszystko. Nie uczymy się więc zbyt dużo, staram się, żeby czas był dla nas przyjemny.

Wczoraj Niunia zaczepiała Protestanta, zupełnie nie przejmując się brakiem poparcia dla swych działań ze strony matki. Mówiłam, prosiłam, tłumaczyłam, w końcu posunęłam się do gróźb. Powiedziałam, co mi przyszło pierwsze do głowy, że jak nie przestanie, to dostanie karę taką, jaką ja dostawałam w szkole (i zaraz się okaże w jakich patologicznych warunkach się uczyłam :P).

Kiedy to wypowiedziałam, zorientowałam się, że to tylko pobudziło jej ciekawość. Intuicja mnie nie myliła. Niunia z premedytacją zrobiła kolejną małą złośliwość bratu i z fascynacją zaczęła słuchać , jak to było w zamierzchłych czasach, jak mama chodziła do szkoły.
Kazałam jej 100 razy napisać: „Nie będę bić Protestanta” J A moja córeczka… z radością zabrała się do roboty (wszak jej matka w swojej wczesnej młodości z godnością ponosiła tego typu kary :P). Po kilku zdaniach zapał jej opadł. Pojęła sedno kary. Wzięłyśmy wtedy liczydło, dzięki czemu „język polski” przeszedł w „matematykę”. Obliczałyśmy ile ma już napisane, ile jeszcze powinna. Powiedziałam, że daruję jej 90 zdań, więc ile jej zostaje… Był też aspekt obejmujący mikrohistorię naszej rodziny, bo Niunia była ciekawa, jakie to zdania musiała po 100 razy pisać jej mama J

Jak tata wrócił z pracy, Niunia z dumą prezentowała efekty swojej działalności. Kara może nie odniosła swojego skutku, ale pobudziła ją intelektualnie. I ostatecznie miło spędziłyśmy czas, a Protestant mógł spokojnie się pobawić. 

środa, 7 listopada 2012

Czarna seria


Koszmarny dzień niestety rozpoczął „czarną serię” dni gorszych. Powody upatruję dwa: 1. Koniec miodowego miesiąca ED (u nas były w takim razie dwa miodowe), 2. Niedawne wydarzenia w rodzinie.
To drugie jednak jest bardziej prawdopodobne. Strata, jaką jest śmierć dziadka, została bardzo wyraźnie odnotowana szczególnie przez Niunię. Najpierw był etap przepracowywania słownego. Ciągłe rozmowy, dyskusje, dociekania… jak to jest, co się dzieje, dlaczego, co potem…? Na szczęście w naszym życiu na co dzień funkcjonuje Bóg i mamy gotowe odpowiedzi.

Niunia dwa dni temu usiadła i stwierdziła, że ona jednak chce „umarnąć”. Uświadomiła sobie, że życie jest czymś, co można stracić i postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Oświadczyła, że w takim razie nie będzie jeść. Nie dawała się przekonać, że ta postawa nie ma sensu. Dopiero jak jej oświadczyłam, że nie dam jej umrzeć, bo ją kocham i w ostateczności zawiozę ją do szpitala, gdzie podłączą jej kroplówkę… z wyciem zmieniła zdanie. Wizja kroplówki mnie uratowała.

Wczoraj z kolei dochodziło do regularnych bitw między Niunią i Protestantem. Oboje byli tak nabuzowani, że traciłam cierpliwość. Nasza domowa szkoła zamieniła się w piekiełko. W końcu trampolina okazała się wybawieniem.
Czułam, że muszę dzieciaki trzymać wobec siebie na dystans, a one jak na złość lgnęły do siebie. Potem już tylko drobna iskierka i wybuch. Jak chciałam w spokoju zrobić śniadanie, dałam Protestantowi jakieś zadanie, a Niuni do wyboru: trampolina czy umilanie mi czasu w kuchni czytaniem. Wybrała trampolinę. Jak opadała z sił, dawałam jej znowu alternatywę: skakanie – czytanie, a ona długo jeszcze wybierała skakanie. Protestant dostał do wyboru: kolorowanie lub trampolinę. Wybrał drugie i dzięki temu energia im trochę opadła. Ale przepychanki i rozpacze z byle powodu trwały.

Wieczorem lekkim pocieszeniem było okazanie zrozumienia przez nieznękanego napadami młodzieży taty, który doświadczył tylko jednego rzutu rozpaczy w wykonaniu Protestanta. Z powodu lizaka. Który rzekomo miał się rozpuścić. I żadne argumenty czy odwoływanie się do dotychczasowych 5-letnich już życiowych doświadczeń nie pomogły. Czarna rozpacz i koniec.

Kolejny dzień – tym razem nie jestem taka naiwna, spodziewam się problemów, więc odkładamy naukę i idziemy na basen. 

I czekam na powrót miodowego miesiąca  naszej ED...

poniedziałek, 5 listopada 2012

Koszmarny dzień


Niunia obudziła się w fatalnym nastroju. Była marudna, narzekająca, nieszczęśliwa i niezadowolona ze wszystkiego. Protestant chętnie podłączył się pod jej nastrój, bo idealnie pasował on do jego całościowego nastawienia do życia ;) Co mi pozostało? Stwierdziłam, że na dobrą sprawę możemy sobie zrobić koszmarny dzień: z koszmarną córeczką, koszmarnym synkiem i koszmarną mamą (wszystko inspirowane „Koszmarnym Karolkiem” – koszmarną lekturą, która jednak zdobyła w naszej rodzinie dużą popularność).

Dzieciom od razu poprawiły się humory i zaplanowaliśmy koszmarne czynności, m.in. wykonanie koszmarnych malowideł (oczywiście palcami, bo koszmarne dzieciaki nie używają pędzelków), koszmarną bitwę między dzieciakami…

Rola koszmarnej mamy mi też bardzo odpowiadała, taka miła odmiana, bo nie musiałam się pilnować :D Pokrzykiwaliśmy na siebie, brzydko się do siebie odzywaliśmy i tłumaczyliśmy, że przecież tak robią koszmarni ludzie. Okazało się, że pierwszy wymiękł… Protestant. On jednak ma tylko wprawę w byciu koszmarnym ;) a nie w znoszeniu koszmarnej rodziny. Chyba nieprędko powtórzymy to koszmarne doświadczenie J