sobota, 29 grudnia 2012

Meandry pamięci


Niunia włączyła pozytywkę dla dzieci – taką bez zabawki, której my właściwie nie używaliśmy, a która od lat leżała wśród dziecięcych zabawek. Z bardzo popularną melodyjką. Włączyła ją i wyznała, że robi jej się smutno, jak tego słucha. Po chwili już zalewała się łzami. Nakręcała pozytywkę i łkała. Usiadłam, wzięłam ją na kolana i tuliłam, a ona sobie płakała. Kto wie, co ona ma w swojej pamięci przedwerbalnej. Przytulając ją miałam w głowie ten czas, kiedy Niunia była u cioci Z. w pogotowiu opiekuńczym, po rozstaniu z mamą biologiczną. Kto wie, czy ciocia nie włączała tej melodyjki chłopcu, którego Niunia nazywała Ilionkiem. To musiał być dla niej niezwykle trudny czas wielkich zawirowań, zmian, niepewności, lęków, tęsknoty… Jedyne co mi pozostało, to uszanować jej smutek. I jedyne, co Niuni pozostało, to przeżyć ten smutek. Siedziałyśmy tak koło godziny. Nawet Protestant był poruszony chlipaniem Młodej – przychodził, głaskał ją, całował, przyniósł jej koc do przykrycia. W końcu Niunia została utulona i przysnęła.

Wieczorem, kiedy tata zabrał Protestanta na trening, zrobiłyśmy sobie z Niunią „babski wieczór”. Przy kawie ince z miodem porozmawiałyśmy poważnie. Wykorzystałam motyw z książki „The Whole-Brain Child”. Autorzy – Daniel J. Siegel i Tina Payne Bryson – radzą, żeby dzieciom tłumaczyć, że mózg składa się z dwóch półkul, z których prawa odpowiedzialna jest za emocje, a lewa za logiczne myślenie i dobrze, jak one ze sobą współpracują, czyli prawa pozwala odczuwać emocje, a lewa je nazywać. Niunia przy okazji wymieniła naprawdę sporo emocji. Wypisałyśmy je sobie, a potem grupowałyśmy na te, które są miłe do przeżywania i te – niekoniecznie przyjemne.

Próbowałyśmy sobie też opisywać odczuwanie emocji w ciele. I tu Niunia mnie zaskoczyła, bo potrafiła świetnie opisać te, które wybrała. Przykłady:
Smutek często dla niej oznacza ból głowy i ściśnięcie gardła.
Szczęście to bardzo przyjemne łaskotki w całym ciele.
Tęsknota to tak jakby ręka z pazurami rozdzierająca brzuch, jak papier…
I poetycko o spokoju: w czasie spokoju „czasem przychodzą smutki… biją się z ciszą…”

Czas świąteczny to może być też czas nauki. Nawet ważniejszej niż czytania, pisania, liczenia…

niedziela, 23 grudnia 2012


W kościele mieliśmy przejezdnego kaznodzieję. Różnił się od tutejszych tym, że się bardzo ekscytował jak mówił i był generalnie hałaśliwy. Niunia w końcu podjęła próbę uporządkowania swojej wiedzy o świecie i zapytała:
- Mamo, kto to jest?
- Hmm, nie wiem dokładnie. To ktoś, kto przyjechał, ale nie wiem skąd.
- Może z tego ośrodka dla niepełnosprawnych? – zastanawia się moja rezolutna córeczka J

sobota, 22 grudnia 2012

:)


Protestant jest przewrażliwiony jeżeli chodzi o jedzenie. Rozstraja go fakt, że może coś stracić. Jak spadnie coś na ziemię, to dostaje niemal szału. Dawniej po prostu pozwalałam mu zjadać to, co spadło i co podniósł, bo siła protestów była przerażająca. Dziś pozostały tylko resztki tego zachowania: głośne wycie, ale bez części konsumpcyjnej. Do resztek tego zachowania należy też to, że nie można na jego oczach wylać np. mleka którego nie wypił – musi mieć obiecane, że następnego dnia będzie mógł je dopić (następnego dnia zwykle nie pamięta, na szczęście, poza tym w razie czego można mleko podmienić). Całe to zamieszanie jest spowodowane bardzo wczesnymi Młodego doświadczeniami z jedzeniem, a raczej jego brakiem, więc ze zrozumieniem traktujemy te jego dziwactwa.

Tata opowiedział mi sytuację sprzed kilku dni. Jadą sobie (on i dzieciaki) samochodem, dzieciaki jedzą kanapki, a tu wydarza się najgorsza z możliwych tragedii: jedna protestatntowa kanapka ląduje na ziemi. Oczywiście Protestant podnosi lament, który tacie udaje się nieco opanować. Dojeżdżają na miejsce, wysiadają z samochodu, a Protestant ze smutnym wzrokiem podaje tacie kawałek chleba mówiąc: „tata, moja kanapecka”. Tata bierze ją (z myślą, że młody nie może jej dokończyć, a jednocześnie darzy zbyt dużym sentymentem i boi się, że się stanie z nią coś dla niego nie do przyjęcia). Synek chętnie godzi się na opcję zjedzenia kanapki przez ojca, który uświadamia sobie, że padł ofiarą synowskich fobii dopiero wtedy, kiedy zaczyna doświadczać trzeszczenia piasku między zębami… 

piątek, 21 grudnia 2012

Rodzinny klops


Zwykle jak pracuję w weekend i jestem mniej dostępna dla dzieci, muszę potem to „odpracować”. Z Protestantem sprawa najczęściej wygląda tak, że wita mnie sepleniąco-gugająco-raczkujący maluszek i pierwsze co robię, to do biorę go na ręce, a potem wtykam mu butlę z mleczkiem w dzioba. Czasem przynosi mi koc, żeby związać się z nim (jak chustą), należy go wtedy poniańczyć, pogugać do niego i już po godzinie zwykle odzyskuję normalnego ponad-5-latka. Czasem sytuacja dzidziusiowa przesuwa się na godziny wieczorne, wówczas synek ze smoczkiem ląduje w swoim łóżeczku.

Ale nie zawsze udaje mi się wyjść zwycięsko z takich sytuacji. Ostatnio, też po pracowitym weekendzie, obudziłam się z bólem głowy. I popełniłam wielki błąd: zamiast najpierw go (ból) zlikwidować, zajęłam się dziećmi. Oczywiście natychmiast się okazało, że Protestant ma fatalny dzień, nic mu nie wychodzi, wszystko go drażni (podobnie jak mnie). Niunia też przejęła panujące tego dnia nastroje i mieliśmy rodzinny klops. Nie lubię TYCH dni, ale jeszcze nie opanowałam umiejętności omijania ich szerokim łukiem.
Tytułowego rodzinnego klopsu nie opiszę oszczędzając czytelników o słabych nerwach ;)  Poza tym nie ma się czym chwalić, ujawnia się zwykła patologia, odzywają się najbardziej prymitywne destrukcyjne zachowania i takie tam ;)

Nie mieszczące się w głowie pomysły


Jednego popołudnia mogłam spędzić czas tylko z Niunią, bo wcześniej wróciłam z pracy (Niunia dzięki temu nie musiała jechać na trening Protestanta, kibicować mu i podziwiać go). Zostałyśmy same. Najpierw Niunia wpadła na pomysł, że zrobimy chłopakom niespodziankę – sałatkę. Kiedy robiłyśmy, wymyśliła, że będziemy tak na niby nagrywać program TV. Pomysł przedni! Świetnie się bawiłyśmy gadając do siebie, jakbyśmy stały przed kamerami i instruowały widzów, jak należy postępować w kuchni i co po kolei pokroić itp.
Przy konsumowaniu sałatki zmienił nam się nieco klimat i Niunia poprosiła, żebym opowiedziała, jak to było, jak ich nie było i jak to się stało, że oni się pojawili. Tym razem nie zdążyłam za dużo opowiedzieć. Niunia zatrzymała mnie na etapie marzeń o dzieciach. Interesowały ją marzenia dotyczące córeczki. To był dosyć ryzykowny temat. Mówię:
- Marzyłam o mądrej córeczce i moje marzenie się spełniło. Jesteś mądra.
- Tak? – wzdycha zadowolona Niunia – I co jeszcze?
- Hmm, nawet okazało się, że rzeczywistość przerosła moje marzenia…
- Co to znaczy?
- Nie spodziewałam się, że moja córeczka będzie taka twórcza.
- Co znaczy „twórcza”?
- Nie wiedziałam, że moja córeczka będzie miała tak dużo różnych pomysłów i że będzie je tak chętnie realizować.
- Mamo, bo mi się te pomysły w głowie nie mieszczą! Mam pomysł, jakie zadania jutro będę robić!
I tu nastąpiło spisywanie pomysłów. Jednym z nich było zadanie następujące: Niunia rozwiązuje jakieś zadanie (dodawanie lub odejmowanie), bierze karteczkę na której jest wynik tego działania, a tam dodatkowo musi przeczytać, co jeszcze ma zrobić (np. policzyć po angielsku do 20 czy powiedzieć wierszyk, albo zrobić 10 przysiadów). Kolejnego dnia zadanie zostało z chęcią wykonane J

piątek, 14 grudnia 2012

Niunia - detektyw


Wprowadziłam Niuni zadania z treścią. Pierwsze prościutkie. Zachęciłam ją, żeby zabawiła się w detektywa, a ja miałam być klientką, która przyszła po pomoc, bo nie mogła rozwiązać zagadki. Niunia weszła gładziutko, zadbała nawet o szczegóły, czyli zaopatrzyła się w kartkę, długopis i – jak na detektywa przystało – lupę.

Pierwsze zadanie bardzo jej się spodobało: „Ola kupiła 10 kwiatków, w drodze do domu zaszła do Ali i dała jej kilka kwiatków. Do domu przyniosła tylko 2. Ile kwiatków Ola dała Ali?” Ja weszłam w rolę mamy, której to córka Ola nie chce zdradzić szczegółów drogi powrotnej do domu. Niunia od razu „roztrzaskała” zadanie posługując się palcami.

Napisałam jej drugie zadanie, niemal identyczne, ale w mniej fascynującej otoczce (co pewnie było dużym błędem): „Protestant miał 12 zł. Poszedł do sklepu i kupił koparkę. Jak wrócił do domu, to miał tylko 5 zł. Ile kosztowała koparka?”. Niunia, bez podejmowania wysiłku, zaczęła panikować, że nie potrafi tego zrobić. W ogóle urządziła koncert wycia. Powiedziałam, że przerywamy pracę, więc oczywiście zaczęła ryczeć, że przecież ona chce to zrobić. Proponowałam jej przytulenie, ale zbyła mnie stwierdzeniem, że „dziś już przecież się przytulałyśmy”. Po jakimś czasie wyciszyła się, dała się utulić, przyniosła korki-liczmany i… wtedy zadzwonił do drzwi listonosz. Poszłam odebrać przesyłkę, a Niunia po chwili przybiegła, żeby oświadczyć, jaki jest wynik J

Kolejne zadania razem wymyślałyśmy i to była super zabawa.
Przykład: „Niunia miała 7 lalek, 6 misiów, 3 szklane aniołki. 1 aniołek się zbił, 2 lale oddała Ali, 3 misie zawiozła do babci”. Razem wymyślałyśmy różne pytania, np. ile zabawek zostało Niuni, ile miała na samym początku, ile zostało jej aniołków itp. 
Zabawa była świetna i myślę, że obie chętnie do niej wrócimy J

Zbliżające się uroczystości rodzinne


Niunia czytała w kalendarzu, jakie mogą być dziwaczne święta. Przeczytała, że 17 lutego jest Dzień Kota i stwierdziła, że musimy to jakoś uczcić. Jej pomysł: tego dnia urządzimy przyjęcie dla Leona (naszego kocura) i wszyscy będziemy jeść… kocie orzeszki. Widząc mój pytający wyraz twarzy dodała: „Są dobre. Próbowałam” J

Zbliżają się taty urodziny, Niunia zadaje mu więc rezolutne pytanie:
- Tata, a co ty lubisz?
Tata odpowiada w swoim typowym prześmiewczym stylu:
- Dłubać w nosie.
Niezrażona Niunia podejmuje wyzwanie i ściszonym głosem informuje mnie:
- Możemy tacie zrobić dłubaczkę do nosa… taką z korbką i dwoma wiertłami JJJ

Uszkodzony Protestant


Mamy w domu „wadliwego” Protestanta, który jest tak ugodowym chłopakiem, że czuję się, jak nie u siebie w domu ;) dziś nawet usłyszałam coś, czego nie spodziewałam się usłyszeć przez najbliższe kilkanaście lat, a mianowicie: „mamo, w czym mogę ci pomóc”. A już  miałam wizję naszej przyszłości, że do końca życia będę prosić go o bzdet w stylu: możesz wyjąć sztućce ze zmywarki?, a on będzie biegał po domu w amoku ;)
A tymczasem Protestant obrał jednego ziemniaka (po raz drugi w swoim życiu), poskładał 3 ręczniki, wyniósł wyprane rzeczy do szafek, pomógł mi spakować liczne rzeczy, których Niunia i on potrzebują na zajęcia z angielskiego… I to wszystko jednego dnia! Gorzej ;) jednego przedpołudnia J

Matematyko-plastyka


Jakiś czas temu pokazywałam dzieciom znaki > i <, czyli porównywaliśmy liczby. Urozmaiciłam im opowiadaniem o ilości kiełbasek i żarłocznym piesku, który otwiera pysk (tu dorysowałam zęby), żeby wchłonąć tę większą ilość, a dupką (słowo klucz wzmacniające zainteresowanie) odwraca się od mniejszej ilości mięsiwa. Dzieciakom bardzo się to spodobało. Tylko nie wiem, czy będą wiedziały, jak naprawdę wygląda znak większości/mniejszości, bo za każdym razem dorysowywały zęby i ogonek… ;) 

piątek, 7 grudnia 2012

Mikołajki


Kilka dni temu napisałam, jak to stało się spokojnie i zarazem nudno. No to w Mikołajki przestało tak być. Nie zorganizujemy więc wycieczki do rzeźni, bo osobistą zafundował nam Protestant ;) Hmm, muszę jednak przyznać, że my go do tego natchnęliśmy.

Zacznijmy od początku, czyli od tego, co się wydarzyło rok temu. Niunia, jako 6-latka, została uświadomiona w kwestii ściemy co do istnienia Mikołaja. Ale uświadomiliśmy ją na zasadach „wtajemniczenia”. Niunia dowiedziała się, że cała historia z pojawianiem się świętego Mikołaja, to jeden wielki przekręt, ale zorganizowany przez dorosłych po to, żeby dzieciom sprawić radość. Niunia była zachwycona, bo oto została włączona w konspiracyjne życie dorosłych. Przejęła się bardzo zasadą, żeby nie mówić młodszym dzieciom i tym starszym, bardziej naiwnym i nadal wierzącym, że święty Mikołaj nie istnieje. Dużym sprawdzianem okazał się kontakt z Protestantem, ale dzielnie przez to przebrnęła. Nawet częściej niż wcześniej wspominała o potrzebie pisania listów do Mikołaja J

Zastanawialiśmy się więc już we trójkę (ja, mężuś i Niunia), czy uświadomić Protestanta. Sytuacja sprawiła, że stwierdziliśmy, że może lepiej by było, gdyby wiedział, bo na Mikołajki chcieliśmy mu sprawić rękawice bramkarskie, które mógłby w sklepie przymierzyć. Tata 5 grudnia zabrał Protestanta na zakupy, dokonali wspólnie odpowiedniego wyboru, tata oświadczył, że to od Mikołaja i wszyscy do następnego dnia rano myśleliśmy, że sprawa jest załatwiona. Jednak 6 grudnia otrzeźwiły mnie poranne sceny czarnej rozpaczy. Mikołaj zapomniał o moim synu! Nie będę opisywać całego rozstroju, był on długi i dosyć męczący.
W końcu zdołałam utulić zrozpaczonego i mówię: przecież dostałeś wczoraj rękawice bramkarskie.
Na to Protestant: ALE TO BYŁ PREZENT OD TATY!!!! (i wycie)
No cóż, nie mogłam do tej tragedii dokładać jeszcze kolejnej w formie oświadczeń, że istnienie Mikołaja to ściema. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko brnąć w kłamstwo. Tuląc Młodego zaczęłam opowiadać o dziwnym telefonie, który dostał tata kilka dni temu (tu Niunia przerwała ubieranie się i przyszła w swoim „stajniku”, który dostała „od Mikołaja”, żeby też posłuchać). Opowiedziałam o tym, jak to Mikołaj zadzwonił do taty i powiedział: „słuchaj, stary, mam problem. Dzieciaków tak dużo, a ja nie wyrabiam na zakrętach…”. Protestant był urzeczony historią J Urzeczony do tego stopnia, że jak wychodziliśmy wieczorem z basenu zaczął głośno – żeby inne dzieciaki mogły usłyszeć – opowiadać, jak to Mikołaj zadzwonił do JEGO taty po pomoc. A tata żarliwie potwierdzał jego wersję, a nawet dodawał kolejne szczegóły dotyczące np. negocjacji J (tu musiałam pilnować, żeby za bardzo go wyobraźnia nie poniosła :P).

Uświadomienie Protestanta nastąpi więc w przyszłym roku J chyba że ktoś nas w międzyczasie wyręczy J

środa, 5 grudnia 2012

Niunia przejmuje odpowiedzialność


W  naszej opowieści pojawia się wreszcie pozornie nieobecny przez cały czas tato J Pozornie, bo jednak całe popołudnia to on jest odpowiedzialny za młodzież, głównie za dostarczenie jej na zajęcia popołudniowe i z powrotem. A mało o nim piszę, bo nie towarzyszę im zwykle w tych wyprawach. Ale mogę spisać zasłyszaną historię z jednej z takich podróży.
W samochodzie Protestant usiłuje coś tacie wytłumaczyć. Niestety ograniczenia językowe jednego i umysłowe :P drugiego nie pozwalają im się dogadać. W końcu Niunia przejmuje tytułową odpowiedzialność i mówi: „Protestant, powiedz mi, a ja wytłumaczę tacie”. Protestant podejmuje wyzwanie, ale niestety nic z tego nie wychodzi i Niunia oświadcza Protestantowi: „Ja też cię nie rozumiem”. Na co tata filozoficznie dodaje: „Bo on mówi do nas w przypowieściach…”. Po tym zaśmiali się tylko Niunia i tata, a Protestant… zaprotestował ;)

W temacie przejmowania odpowiedzialności przez Niunię pozostaje ostatnia wizyta znajomych. Siedzimy sobie i gadamy. W pewnym momencie zapada cisza, bo wszystkim czasowo skończyły się tematy. No więc Niunia znowu przejmuje tytułową odpowiedzialność za zabawianie gości i oświadcza: „wiesz, ciociu, dziś to mamy porządek w domu, a zwykle jest bałagan”. No cóż, można i tak ratować zanikającą konwersację ;)

wtorek, 4 grudnia 2012

Nasz dzień praco-nauki


Zwykle budzę się jakieś dwie godziny przed dzieciakami i mam czas na swoje sprawy (siedzę sobie w łóżku i robię, co mam robić). Potem zwleka się Protestant, przychodzi do mnie i spędzamy sobie czas przytulając się i walając po łóżku (w czasie różnych zawirowań jest to też moment na seplenienie i wielokrotne „rodzenie się”). W międzyczasie młody prosi mnie o mleko z miodem – to jego używka na dobry początek dnia J Od dłuższego czasu prosi po angielsku, bo wie, że mam słabość do brzdąców mówiących w tym języku i szybciej udaje mu się uzyskać pozytywny efekt. Generalnie te poranki dają nam obojgu dużo radości.
Potem budzi się Niunia, też trochę jeszcze się przytulamy i powoli zaczynamy negocjować przebieg dnia.

W poniedziałek rozpoczęliśmy od lekcji wychowania fizycznego na basenie. Początek dla dzieciaków po prostu wymarzony, tym bardziej, że coraz pewniej czują się w wodzie bez pływaczków (dotyczy to szczególnie Niuni), pływają, nurkują, robią fikołki pod wodą.

Kiedy wracamy, dzieciaki są nieco zmęczone, głodne, ale zadowolone i mają ochotę na pracę umysłową. I właśnie w ten poniedziałek Niunia dostała jako pierwsze zadanie przeczytanie dwóch rozdziałów jednej książeczki i… na tym nie skończyła. Zawzięła się i czytała ją dalej. Zrobiła sobie tylko przerwę na grę matematyczną, do której wystawiłam paluszki-umilacze (ten drobiazg skusił też Protestanta, który generalnie mógłby nie grać, bo zadania były trudne, acz z liczydłami wykonalne). W nagrodę też każdy wziął tyle paluszków, ile mu przysługiwało z racji zdobytego miejsca. Wszyscy byli szczęśliwi, zrealizowani i nieco najedzeni.

Potem obiad. Ze względu na
- nietypowe kurowanie domowe (obarczone dodatkowymi zajęciami),
- niezbyt wysublimowany smak,
- nikłe zdolności kulinarne,
- oraz to, że dzieci już dawno wyrosły z uroczego etapu, na którym wszelkie (nawet ciężkostrawne i niestrawne) potrawy komentowane były prostym stwierdzeniem: „ale doble”,
- i na to, że tata dodatkowo rozwydrzył ich kubki smakowe wysublimowanymi potrawami serwowanymi w weekendy…
stałam się mistrzynią odgrzewania J
Babcie, rozumiejąc naszą trudną sytuację oraz przede wszystkim kochając wnuki i nie chcąc skazywać ich na śmierć głodową, stanęły na wysokości zadania i zaopatrzyły wszelkie nasze zamrażalniki w przeróżne pierogi, gołąbki, pulpety… J

Tego dnia trzeba było obrać jedynie ziemniaki. Protestant rzucił się, żeby mi pomagać. On naprawdę ostatnio przechodzi metamorfozę. Siedział bardzo długo nad jednym ziemniakiem i ani razu nie rzucił nożem (ryzykowałam dając mu go do ręki i znając jego zapędy ;)). A Niunia czytała nam uświetniając ten wspólnie spędzany czas. A kiedy tata wrócił z pracy, mogła się pochwalić, że przeczytała całą książeczkę J
Po południu dzieciaki ruszyły z tatą „w teren”. Zajęcia muzyczne, treningi i inne.

Nic tylko delektować się, że tak dobrze i spokojnie nam jest ze sobą J Ale, jak tak dalej pójdzie, to ten blog będzie nudny. Krwawe wydarzenia podnoszą jednak atrakcyjność ;) No cóż, jak trzeba będzie, to zorganizujemy wycieczkę naszej szkoły do rzeźni :P 

sobota, 1 grudnia 2012

Szkoły demokratyczne

Spotykam się z dużym oporem, jak ujawniam fakt prowadzenia ED. Ludzie tak bardzo są przyzwyczajeni do utartych ścieżek i chyba tak bardzo wyprani przez tradycyjną edukację, że nawet nie są w stanie spojrzeć inaczej. Wczoraj spotkałam się z zarzutem, że jestem nadopiekuńcza. Jeżeli nadopiekuńczy rodzice to tacy, co nie pozwalają, by ich dziecko zostało "przeczołgane" przez system, ze względu na jego mniejszą odporność na stres, to trudno, jestem nadopiekuńcza.
Prawda jest taka, że gdybym wiedziała, że szkoła spełnia moje wymagania, to posłałabym tam dzieci. Ale to musiałaby być szkoła, w której dzieciaki:
* mogłyby rozwijać swoje pasje
* mogłyby uczyć się z radością
* nie musiałyby w jednym momencie robić tego, co inni
* byłyby inspirowane, a nie przymuszane
* nie musiałyby uczyć się "na oceny"
* spędzały tam czas chętnie i przede wszystkim bez stresu
* .........
Nierealne marzenie? A jednak niekoniecznie. Takie szkoły powstają i mam nadzieję, że doczekam się jednej w naszych okolicach:
http://www.edukacjademokratyczna.pl/