wtorek, 17 września 2013

Pożegnalne rytuały

Po pierwsze:
Dom został sfilmowany i obfotografowany przez Niunię i towarzyszącego jej Protestanta… z całym bajzlem przed-przeprowadzkowym

Po drugie:
Odbyła się oficjalna uroczystość pożegnalna, podczas której pochłanialiśmy jakieś niesamowite ilości słodkości i rozmawialiśmy o tym:
- co lubiliśmy w naszym domu,
- co dobrego tu się wydarzyło,
- za czym będziemy tęsknić,
- co zmieni się w naszym życiu.

Po trzecie:
Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie rodzinne.

Po czwarte:
Dzieci wyściskały i wycałowały ściany oraz te meble, które zostają, wyznając łamiącymi się głosami, jak bardzo będą za nimi tęsknić.

Po piąte:
Małolaty wpadły w trans wielokrotnie wyśpiewując naprędce wymyśloną przez siebie piosenkę o niezbyt skomplikowanej treści: „Boże, daj naszym szafkom dobrych właścicieli”.


Rola rodziców w takich chwilach (w moim odczuciu), to przyzwolenie na spontanicznie rodzące się rytuały, a najlepiej potraktowanie ich jako przejawu geniuszu i… powstrzymywanie śmiechu przy co niektórych J

poniedziałek, 16 września 2013

Tak mi się przypomniało

Kilka dni temu koło południa zorientowałam się, że brakuje mi podstawowego składnika na obiad. Pytam Protestanta, czy podejmie wyzwanie i skoczy do pobliskiego osiedlowego sklepiku:
- A mogę też kupić chrupki?
- Tak.
- Dwie paczki? (roztkliwia mnie to, bo „dwie” oznacza, że jedna dla Niuni, moja zgoda jest więc oczywista)
- Tak.
- A mogę kupić lizaki?
- Tak.
- Dwa?
- Tak.
Dla pewności spisuję rozrośniętą listę zakupów i Protestant wychodzi.
Wraca dosyć szybko. Rzuca plecak, ociera pot z czoła ;) i wysapuje:
- Udało się.
Przeglądam podejrzanie małe rozmiary zakupów:
- A gdzie ziemniaki?
- Nie było…

Ale zakupy uznane za udane: wynegocjowane fanty w domu J

piątek, 13 września 2013

Rozterki Niuni

Niunia nie chce się przeprowadzać. A to nieuniknione. Dziś zaczęła bardzo to przeżywać (jako niespełna 8-latka jednak bardzo doświadczona życiowo w różnych stratach, przeżywa wszelkie zmiany jako straty i to niezwykle intensywnie), więc starym dosyć zwyczajem wzięłam ją na poważną rozmowę.

Rozmowa przebiegała w trudnych warunkach, bo Protestant zwykle automatycznie dostraja się do rozstrojenia siostry i mam dwoje rozstrojonych małolatów, których trzeba „obsłużyć” i „reanimować”. Uznałam jednak, że przypadek Niuni jest pilniejszy i odesłałam Protestanta, żeby zajął się swoimi sprawami (to "zajęcie się sobą" wyglądało tak, że zaczął bawić się w listonosza, który co minutę przynosił nam list polecony za potwierdzeniem odbioru, ale obie cierpliwie to znosiłyśmy).

Wzięłyśmy z Niunią kartki i zaczęłyśmy spisywać.
Najpierw problem: Niunia nie chce się przeprowadzać.

Potem możliwe rozwiązania (spisujemy wszystkie, bez komentowania, bez odrzucania, a szczególnie pieczołowicie zapisujemy te absurdalne, bo one – paradoksalnie – uwalniają wyobraźnię i umożliwiają sensownym świetnym pomysłom przebicie się przez cenzurę intelektualną).
Na początek rzuciłam więc absurdalny (nieco ryzykowny pomysł):
1. my się przeprowadzamy, a Niunia nie…
Niunia z wyraźnie uwolnioną wyobraźnią, której zresztą prawie nigdy jej nie brakuje dodaje swoje pomysły:
2. po spakowaniu się zrobimy święto tego domu.
3. zrobimy zdjęcia i film o tym domu, żeby mieć na pamiątkę.
Czuję się zobowiązana, żeby się włączyć, więc rzucam kolejny absurdalny pomysł (bo inny nie przychodził mi do głowy ;)):
4. rezygnujemy z przeprowadzki – tu Niunia popatrzyła na mnie, jak na osobnika „trochę nie-tego” ;) – i dodała kolejne dwa możliwe rozwiązania:
5. osobie, która będzie tęsknić ktoś zrobi niespodziankę, żeby zmniejszyć jego tęsknotę.
6. po przeprowadzce zrobimy święto nowego domu, żeby poczuć, że tamten dom już jest nasz.

Potem nastąpiło głosowanie. Sporo Niuni pomysłów zdobyło dwa głosy i tym samym przeszło w fazę realizacji. Niunia od razu przystąpiła do robienia filmiku naszego domu. A jutro robimy symboliczną imprezę pożegnalną.


Taką prostą rzeczą można zasłużyć sobie na pełne uwielbienia spojrzenie dziecka i słowa: „mamo, jak ty mnie rozumiesz” J Polecam!

poniedziałek, 9 września 2013

Pogaduchy w piaskownicy

Siedzę sobie na podwórku i obserwuję dzieciaki bawiące się w piaskownicy. Jeden z maluchów – świeżo upieczony przedszkolak – wyznaje równolatkowi:
- W przedszkolu jest źle, nie chcę chodzić do przedszkola.
Wtrąca się starszak:
- A ja już chodzę do szkoły. Do pierwszej klasy. Tam jest jeszcze gorzej niż w przedszkolu – ciągle trzeba siedzieć w ławce.

- A ja mam dobrze – mówi lakonicznie Niunia i wymienia ze mną porozumiewawcze spojrzenie J

wtorek, 3 września 2013

Powakacyjne naukowe (i nie tylko) zmagania

Protestant rano wydusił z siebie, czemu był taki nabuzowany poprzedniego dnia. Okazało się, że nie chce być poza domem (a plan jest taki, że raz w tygodniu młodzi będą lądować u tej drugiej rodziny i pobierać nauki). Towarzystwo jest ok, nauka – ok, tamten dom też jest ok, ale nie Protestanta pobyt na obczyźnie. Potraktowałam bardzo poważnie jego narzekania mając świeżo w pamięci rozpaczliwie bezsensowne (bo nie nazwane) wczorajsze bunty. Siedliśmy i wypisaliśmy, co ewentualnie mogłoby mu osłodzić tę przykrość. Możliwe wspólnie wytypowane rozwiązania:
  1. Protestant zostaje w domu.
  2. Może dostawać na pocieszenie lizaka.
  3. Lub gumę do żucia
  4. Lub liścik od mamy/taty
  5. Lub niespodziankę.
  6. Może brać ze sobą samochodzik do zabawy.
  7. Może zostawać z opiekunką.

Pierwsze i ostatnie nie przeszło przez głosowanie (dla akceptacji musiałyby mieć po dwa głosy "za", a im zabrakło jednego – wiadomo czyjego ;)). Protestant usatysfakcjonowany (choć nie do końca, bo z taką perspektywą, to chciałby spędzać każdy dzień poza domem ;)).

A poza tym pierwszy dzień nowego roku szkolnego przebiegł niezwykle spokojnie. dzieciaki dziarsko wybrały zadania do wykonania i bez większych problemów je zrobiły. Niunia najpierw przeczytała o życiu dzieci w Japonii, a potem robiła mnożenie metodą japońską (inspiracja tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=bI2Vkfvma5A). 

Nowy początek

Tym razem w rozszerzonym składzie. Na uroczystym rozpoczęciu roku szkolnego były u nas dziewczynki, z którymi będziemy się spotykać i uczyć razem.
Ale nasz początek roku szkolnego, to tak jakby dwa początki.

Niunia była podekscytowana. Przeddzień brała czynny udział w przygotowaniach uroczystości. Zrealizowaliśmy dwa jej pomysły: własnej roboty sok marchwiowo-jabłkowy i własnej roboty ciasteczka z płatków kukurydzianych. Wybrała sobie najładniejszą sukienkę, wstała wcześniej, żeby pomóc w przygotowaniach. W czasie uroczystości brała znowu aktywny udział. Jak spisywaliśmy regulamin, to zaoferowała, że będzie pisać. Potem też przepisała wszystko „na czysto” (nastawiona byłam na to, że sama będę spisywać, żeby nie było zniechęcających czynności szkolnych, ale wyszło inaczej J).

Protestant ignorował przygotowania. Rano zrobił lekką awanturę, że się nie wyspał. Potem, jak przyszły dziewczynki wszedł w fazę popisów, którą starałam się ignorować. W czasie spisywania regulaminu okazało się, że Protestant wszedł w rolę „klasowego błazna”. Za to po uroczystości wpadł w fazę ekstremalnego grania na nerwach: wrzaski, bicie (innych i siebie), wyzywanie…

Atrakcją specjalną w czasie uroczystości było robienie trwałych baniek mydlanych, które można odbijać ręką w rękawiczce (pomysł stąd: http://www.youtube.com/watch?v=4RF7B38Kr2k) – co prawda od razu nam nie wyszły takie jak tam, ale i tak dzieciaki się cieszyły, bo były trwalsze.

„Naukowy morał” był następujący:
żeby coś fajnego zrobić dobrze jest
- umieć czytać (dzieciaki czytały przepis na bańki)
- umieć liczyć (trzeba było zachować proporcje składników)

- i chcieć działać J

niedziela, 1 września 2013

Przygoda z wiosłem

Ostatni wakacyjny wypad za miasto: ja z dzieciakami i doborowym towarzystwem (znajomymi z córką nastolatką oraz wujko-dziadkiem).

Wszystkiego nie pozwala mi opisać ograniczony czas i lenistwo, a wydarzyło się wiele.
Jedno warto odnotować. Niunia realizowała się jako „operator łódki z dużym obciążeniem”. Dużym obciążeniem byli inni pasażerowie zwykle więksi i ciężsi od niej, ale wioseł nikomu nie oddawała (lub robiła to z wielką niechęcią). Dzielnie dzierżyła je w swych dłoniach i intensywnie używała.

No i tak oto wypłynęliśmy na środek jeziora: Niunia z wiosłami w dłoniach, Protestant wyjątkowo mało malkontencki (nie musiał się wysilać wiosłowaniem) i ja zadowolona z błogiego lenistwa. No i zdarzyło się nieszczęście – jedno z wioseł wyrwało się, siłą rozpędu wypadło z łódki i oddaliło się na jakieś 2 metry. Środek jeziora, w promieniu pół kilometra żadnej żywej (ani martwej) duszy i zgroza.
Niunia wpadła w histerię. Protestant przeraził się, choć sobie szybko poradził z emocjami wykrzykując do Niuni: „To twoja wina!”, co spowodowało jeszcze większe załamanie obwinionej. Na początku zajęłam się utrzymywaniem przy życiu ;) Niuni i rozbrajaniem nabuzowanego Protestanta. Ostatecznie Protestant nieco spasował i zaczął współczuć Niuni (wyjaśnił, że to, co powiedział miało oznaczać: „to nie twoja wina”J).
(na marginesie: nie wnikam, dlaczego nasze „doborowe towarzystwo” nie przyszło nam z pomocą – z perspektywy czasowej oceniam tylko, że dobrze się stało, bo ostatecznie wszystko było „rodzinnym wydarzeniem”)
Kiedy gwałtowne emocje nieco opadły, okazało się, że wiosło nieco przybliżyło się do łódki. Wystarczyło jeszcze trochę cierpliwie poczekać i udało nam się je wyłowić. Niestety to nie pocieszyło Niuni, siedziała jak zbity piesek pogrążona w rozpaczy. Na brzegu dała się utulić, by za chwilę… wsiąść z wujko-dziadkiem i innymi dzieciakami na łódkę. W czasie tego wypłynięcia Niunia miała okazję  przy czujnym przewodnictwie wujko-dziadka – odreagować swoje emocje.
Ostatecznie bilans jest pozytywny, co widać po aktualnym zachowaniu Niuni. W naszej relacji nastąpił jakiś powiew świeżości. Nie ma to, jak przejść przez coś trudnego, ale RAZEM.