piątek, 26 lipca 2013

Kolejne śródlądowanie i… „dziecięcy rozwód”

Tym razem po „nocowance” z ciocią i wujkiem oraz z całkiem pokaźnym pakietem innych dzieciaków. Generalnie był to przyjemny pobyt, bo młodzi mieli wiele swobody, a jednocześnie sporo atrakcji.
Powrót do domu to – jak zawsze – „twarde lądowanie”: płacze, pretensje, rywalizowanie o uwagę rodziców… Czasem trudno to przetrwać, ale wychodzę z założenia, że zupełne bycie w tym czasie dla dzieciaków (robienie im kąpieli w pianie, jakiejś pysznej kolacji, wysłuchiwanie najbardziej absurdalnych żalów) COŚ w nich buduje.


Kiedy już po różnych bitwach, zamieszkach i strajkach wylądowaliśmy na materacach młodych obok naszego łóżka okazało się, że Niunia przeżyła jakiś kryzys związany z tatą. W tajemnicy wyznała mi, że chce „wziąć dziecięcy rozwód ze swoim prawdziwym tatą”. Słowo „prawdziwy” ucieszyło mnie, ale „rozwód” nie zabrzmiał zachęcająco. Po negocjacjach zgodziła się powiedzieć to tacie. Na szczęście powód okazał się – z naszej perspektywy – bzdetem, tata przeprosił, ukorzył się, poprosił o przebaczenie, obiecał poprawę... 
I zagrożenie rozwodem zostało zażegnane, ufff J

środa, 24 lipca 2013

Wakacyjne śródlądowanie w domu

Młodzież powróciła z tygodniowego wyjazdu do babci i dziadka, czyli z raju, bo babcia, dziadek oraz inni dostępni ;) starają się uatrakcyjniać im dni jak tylko się da. Jednak tydzień, mimo że generalnie zachwycający, okazał się zbyt długi.  Rozmowy telefoniczne z ostatnich dwóch dni koncentrowały się wokół tęsknoty. I była to już tęsknota obustronna (oboje z mężem zgodnie stwierdziliśmy, że brakuje już nam kogoś przeszkadzającego ;)).

Po powrocie:
Wczoraj Niunia zażyczyła sobie, żeby tata się nią szczególnie zajmował, przytulankom i masażykom nie było końca.
Protestant odbudowywał z kolei relację ze mną. Ciągle się kleił, co – nie ukrywam – sprawiało mi wiele przyjemności.

Dziś sytuacja się nieco załamała, bo młodzi zaczęli odreagowywać „porzucenie”. Nawet ciekawe było obserwowanie ich skrajnie różnych stanów emocjonalnych: od okazywania wylewnej miłości do płaczów „bez powodu” czy agresji z byle przyczyny.

Protestant dodatkowo – starym i jednocześnie genialnym zwyczajem – przeszedł wszelkie stadia rozwoju w ciągu kilku godzin: najpierw pół godziny był płodem pod moją koszulą nocną, potem jakieś dwie godziny trwał wiek niemowlęcy: pieścił się gadając, łaził na czworaka, dawał się ubierać i karmić dzidziusiową papką. Wreszcie doszedł do właściwego wieku metrykalnego i… szybko go przeżył, by zmienić się w traktorzystę dzielnie opiekującego się dwoma synami J


Mam wrażenie, że Niunia łagodniej przechodzi rozstania. Chciała nawet przetrwać jeszcze 3 dodatkowe dni u babci, bo przez ten czas chodziła na próby przedstawienia (jest Eskimosem J), w którym koniecznie chce wziąć udział. Ostatecznie zdecydowała, że lepsze będzie pojechanie do domu i powrót do babci na samo przedstawienie. 
Ale jak inna ciocia zaprosiła dzieci na „nocowankę”, to Niuni długo zajęło podjęcie decyzji na „tak”, bo „długo się nie widzieliśmy” i „bardzo się stęskniła” J

wtorek, 16 lipca 2013

Protestancki czarny humor

Dzieciaki bardzo lubią, jak wieczorem kładę się z nimi i opowiadam jakieś relaksujące historyjki.

Przedwczorajsza historyjka miała dosyć oryginalne wstawki Protestanta:
Ja: Jesteśmy w lesie, jest letnie słoneczne popołudnie… idziemy…
Protestant: …a tam stoi wilk…
Ja: podchodzimy i widzimy, że to jednak nie wilk tylko konar drzewa. Przechodzimy dalej spokojnie…
P: żołędzie spadają nam na głowę…

Zresztą następnego dnia Protestant miał kolejną szansę. Powiedziałam mu, żeby sam opowiedział relaksującą historyjkę. Oto jej początek:
- Leżymy sobie na łące. Jest zima…
Ciąg dalszy nie przebił się przez cenzurę ;)


Hmm, dosyć niekonwencjonalne bywa nasze relaksowanie się. Ostatecznie wieczorne wyciszanie przyjmuje kształt sesji śmiechoterapii. 

piątek, 5 lipca 2013

Uzależnienie od ED

Niunia bardzo – choć w moim odczuciu nieco irracjonalnie – ucieszyła się z wakacji. Irracjonalnie, bo jednak większość wakacyjnych wolności, na które czeka przeciętne dziecko w wieku szkolnym jest jej codziennym udziałem. Jednak Niunia podkreślała, że „nie musi robić zadań”. Dziwne to zważywszy na fakt, że zadania właściwie sama sobie dobierała.

Z premedytacją zaczęłam więc odmawiać udziału w proponowanych przez nią aktywnościach twierdząc, że to też byłoby zadanie ;) Z premedytacją, ale też z lenistwa, bo i ja  poczułam wolność wakacyjną: cudowne uwolnienie od konieczności podążania za Młodymi, inspirowania, odpowiadania na potrzeby intelektualne… Początkowo Niunia ekscytowała się „nic-nie-robieniem”, choć z czasem coraz mniej ;)

Po trzech dniach rano Protestant zapragnął zgłębić tajemnice pór roku i przypisanych im miesięcy. Weszłam w to, bo Protestanta traktuję innymi kategoriami – u niego podchwytuję najmniejsze chęci wspólnego działania (ze względu na to, że w jego przypadku zachęcanie, a tym bardziej przymus to wyzwalacz akcji protestacyjnych). Zrobiliśmy więc mini-makietę z napisami i patchworkowymi ilustracjami.

Jak skończyliśmy, przebudziła się Niunia i… powiedziała, że ona też to zrobi. Potem dzieciaki robiły jeszcze inne rzeczy zupełnie „szkolne”. Nie zwracając uwagi na niezbyt przychylne spojrzenie „WAKACYJNEJ-matki-nauczycielki”. Ostatecznie gdyby taki dzień wydarzył się w tzw. roku szkolnym, byłabym usatysfakcjonowana jego przebiegiem. A tymczasem to był dzień w pierwszym tygodniu wakacji. Czyż to nie objaw „uzależnienia od edukacji domowej”? J