Nadszedł ten nielubiany moment, kiedy od dziecka wypada
czegoś wymagać. Podstawa programowa wyraźnie wskazuje, że Protestant powinien
kreślić znaki ogólnie rozumiane i mieszczące się w liniaturze. Przewidywałam z
tym spory problem, bo wykazywał niezbyt duże zainteresowanie pisaniem, a kiedyś
przy okazji badania w poradni jeszcze przed podjęciem edukacji domowej okazało
się, że sprawność manualna odstaje na minus nie tylko od normy, ale też od
poziomu innych umiejętności. No więc moje obawy były słuszne. Wtedy dostałam
zalecenia, żeby szczególnie skupić się na tej sferze i synka stymulować (np. dawać
mu do rysowania szlaczki). Żeby było jasne: do tych zaleceń się nie
zastosowałam, co czyni moją wyrodność jeszcze bardziej wyrazistą. Zaryzykowałam
i zrobiłam po swojemu:
Po pierwsze, Protestant trafił na zajęcia plastyczne (zupełnie
przypadkowo) do niezwykłej osoby. Ze świadomością, że ma dwie tzw. lewe ręce (choć akurat lewa ręka Niuni jest sprawna niezwykle twórczo, w związku z czym bez sensu widzę głęboki bezsens tego powiedzonka). Miałam też świadomość, że towarzyszyć mu będzie niezwykle utalentowana plastycznie starsza siostra –
było to ryzykowne posunięcie. Ale – jak wspomniałam – prowadząca zajęcia
okazała się Aniołem. Pani Anioł niemal od pierwszych spotkań z Protestantem
wynajdowała niuanse, którymi warto się było pozachwycać. A to doborem kolorów,
a to niekonwencjonalnym kształtem przedstawianych przedmiotów, a to oryginalnym
wykończeniem… Ktoś inny użyłby sformułowania typu „nie mieści się na kartce”, ale
pani Anioł potrafiła dostrzec coś innego. I wiedziałam, że ona po prostu ma
dar, przy którym Protestant nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko
rozkwitnąć :)
Po drugie – do rozkwitu Protestant potrzebował
24-godzinnego dostępu do nieograniczonej ilości kartek oraz różnorodnych
narzędzi pisząco-rysujących (lub choćby zostawiających ślady). Zorganizowanie tego
wymagało jedynie zaakceptowania stałego bałaganu. Protestant dosyć chętnie
korzystał i nadal korzysta z tej możliwości. Idzie i tworzy. Kilkadziesiąt za
jednym posiedzeniem. Zwykle powstają całe cykle (np. kilkaset rysunków
rycerzy). Gdybyśmy chcieli je archiwizować, musielibyśmy wynająć jakąś halę. No
chyba że zdecydowalibyśmy się je sprzedawać, to byśmy… Ale na takie bogactwo nie
jesteśmy jeszcze gotowi :P
Po trzecie – wykazywałam (i nadal wykazuję) przerażającą
słabość do liścików pisanych przez dzieciaki. Nawet tych o treściach niezbyt
mile widzianych, np. „możemy zjeść czekoladę?”. Młodzież zna tę moją piętę
Achillesową, co pobudza ich do pisania.
Podejście takie mogło się wydawać nietypowe, bo nie zawierało
elementów przymusu, bez którego nauka pisania u opornych wydaje się niemożliwa,
ale doprowadziło nas do etapu wieńczącego ten ryzykowny proces.
Kilka razy
zdarzyła się taka oto poranna konwersacja:
- Co dzisiaj będziesz robić?
- Będę się uczył pisać, cały dzień. Nie chcę robić nic
innego.
I wszystko wskazuje na to, że nasz syn, który
nie narysował w swoim protestanckim życiu ani jednego szlaczka, będzie pisał i
to całkiem wyraźnie :)