piątek, 26 września 2014

Alternatywa dla szlaczków

Nadszedł ten nielubiany moment, kiedy od dziecka wypada czegoś wymagać. Podstawa programowa wyraźnie wskazuje, że Protestant powinien kreślić znaki ogólnie rozumiane i mieszczące się w liniaturze. Przewidywałam z tym spory problem, bo wykazywał niezbyt duże zainteresowanie pisaniem, a kiedyś przy okazji badania w poradni jeszcze przed podjęciem edukacji domowej okazało się, że sprawność manualna odstaje na minus nie tylko od normy, ale też od poziomu innych umiejętności. No więc moje obawy były słuszne. Wtedy dostałam zalecenia, żeby szczególnie skupić się na tej sferze i synka stymulować (np. dawać mu do rysowania szlaczki). Żeby było jasne: do tych zaleceń się nie zastosowałam, co czyni moją wyrodność jeszcze bardziej wyrazistą. Zaryzykowałam i zrobiłam po swojemu:

Po pierwsze, Protestant trafił na zajęcia plastyczne (zupełnie przypadkowo) do niezwykłej osoby. Ze świadomością, że ma dwie tzw. lewe ręce (choć akurat lewa ręka Niuni jest sprawna niezwykle twórczo, w związku z czym bez sensu widzę głęboki bezsens tego powiedzonka). Miałam też świadomość, że towarzyszyć mu będzie niezwykle utalentowana plastycznie starsza siostra – było to ryzykowne posunięcie. Ale – jak wspomniałam – prowadząca zajęcia okazała się Aniołem. Pani Anioł niemal od pierwszych spotkań z Protestantem wynajdowała niuanse, którymi warto się było pozachwycać. A to doborem kolorów, a to niekonwencjonalnym kształtem przedstawianych przedmiotów, a to oryginalnym wykończeniem… Ktoś inny użyłby sformułowania typu „nie mieści się na kartce”, ale pani Anioł potrafiła dostrzec coś innego. I wiedziałam, że ona po prostu ma dar, przy którym Protestant nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko rozkwitnąć :)

Po drugie – do rozkwitu Protestant potrzebował 24-godzinnego dostępu do nieograniczonej ilości kartek oraz różnorodnych narzędzi pisząco-rysujących (lub choćby zostawiających ślady). Zorganizowanie tego wymagało jedynie zaakceptowania stałego bałaganu. Protestant dosyć chętnie korzystał i nadal korzysta z tej możliwości. Idzie i tworzy. Kilkadziesiąt za jednym posiedzeniem. Zwykle powstają całe cykle (np. kilkaset rysunków rycerzy). Gdybyśmy chcieli je archiwizować, musielibyśmy wynająć jakąś halę. No chyba że zdecydowalibyśmy się je sprzedawać, to byśmy… Ale na takie bogactwo nie jesteśmy jeszcze gotowi :P

Po trzecie – wykazywałam (i nadal wykazuję) przerażającą słabość do liścików pisanych przez dzieciaki. Nawet tych o treściach niezbyt mile widzianych, np. „możemy zjeść czekoladę?”. Młodzież zna tę moją piętę Achillesową, co pobudza ich do pisania.

Podejście takie mogło się wydawać nietypowe, bo nie zawierało elementów przymusu, bez którego nauka pisania u opornych wydaje się niemożliwa, ale doprowadziło nas do etapu wieńczącego ten ryzykowny proces. 
Kilka razy zdarzyła się taka oto poranna konwersacja:
- Co dzisiaj będziesz robić?
- Będę się uczył pisać, cały dzień. Nie chcę robić nic innego.


I wszystko wskazuje na to, że nasz syn, który nie narysował w swoim protestanckim życiu ani jednego szlaczka, będzie pisał i to całkiem wyraźnie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz