Przedwczorajsze wydarzenia zaczęły się niewinnie, czyli od
Niuni wyznania, że nienawidzi Protestanta. Oczywiście zajęłam się sprawą,
umówiłyśmy się na poważną rozmowę. No i się zaczęło. Niunia w którymś momencie
siadła i ogarnął ją ogromny smutek. Zaczęła płakać, ale nie chciała sama
podejść, żeby się poprzytulać. Spytałam, czy ja mogę ją przytulić, a może woli
do taty… Na to nasza córeczka: „nie chcę do taty, chcę do ciebie i do mamy
biologicznej”.
I w tym momencie uświadomiłam sobie, jak naiwna była moja
wiara w to, że zbieg świąt i urodzin może choć raz przeminąć bez kryzysowego
echa.
Okazało się, że Niunia tęskni za matką biologiczną.
Wzięłyśmy ten problem „na tapetę” i spróbowałyśmy znaleźć jego rozwiązanie.
Wśród pomysłów pojawiły się:
- popłakać
- poczytać książkę
- znaleźć w Internecie mamę biologiczną
- spędzić czas sam na sam z mamą adopcyjną
- zbudować machinę czasu (genialny pomysł Niuni)
- starać się jak najwięcej dowiedzieć o świecie, żeby w
przyszłości jak najlepiej zrozumieć, co jest napisane w dokumentach z sądu (to
mój zdroworozsądkowy pomysł, bo ciągle jej powtarzam, że najbardziej realne
jest odnalezienie mamy biologicznej po uzyskaniu pełnoletniości, a wraz z nią
praw do szerszej wiedzy)
- wyjechać z Polski i żyć samotnie w górach (to znowu Niuni
pomysł).
Bo to jest tak, że czas opowieści o cudownym odnalezieniu
się rodziców adopcyjnych z dziećmi musi się kiedyś skończyć (tak jak nie można
w nieskończoność ściemniać w sprawie świętego Mikołaja). Historia rodzinna o
radości i cudzie ma swój czas, ale niestety nie może być wieczna (choć mam
nadzieję, że zatoczy koło i powróci). Przychodzi moment, w którym trzeba
przyznać, że jest ona podszyta niewyobrażalnym cierpieniem. Cierpieniem
pierwszych doświadczeń dziecka, cierpieniem wyrwania z rodziny biologicznej,
cierpieniem związanym z wpasowywaniem się w rodzinę adopcyjną (m.in. spełnianiem
oczekiwań, które są w każdej rodzinie, ale w takiej jest miejsce na myśl, że
gdzie indziej mogłoby być lepiej/łatwiej/normalniej, a na pewno byłoby inaczej),
cierpieniem związanym z tęsknotą… Źródeł cierpienia (i to na dodatek cierpienia
DZIECKA) okazuje się być mnóstwo. Do tego dochodzi pytanie: kim jestem?
To są takie momenty, z których dociera do mojej
świadomości, jak wiele zdarzyło się nie tak jak powinno. I nie mam pretensji
do Niuni, że cierpi. Boli mnie jej ból, ale nie zamierzam mu zaprzeczać.
Tylko nie wiem, co robić. Jak pomóc jej przetrwać? I jak
samej to przetrwać?
Z mojej strony bolesne jest też to, że ona tęskni za swoim
wyobrażeniem. W rozmowach balansuję między powolnym kruszeniem jej wyobrażeń a
pozwalaniem jej na nie. Przemycam okruchy prawdy, której oczywiście znamy tylko
skrawki. Niunia bardzo by chciała wiedzieć, jak najwięcej, więc dopytuje się, a
ja nie czuję się kompetentna, żeby przetwarzać z nią jej przeszłość. I nie chcę
być tą, która burzy jej piękną wizję przeszłości. Może nie w tym momencie. A
może nigdy nie będę gotowa?
Czyli do „żyli długo i szczęśliwie” nam jeszcze trochę
brakuje…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz