środa, 7 stycznia 2015

...

Przedwczorajsze wydarzenia zaczęły się niewinnie, czyli od Niuni wyznania, że nienawidzi Protestanta. Oczywiście zajęłam się sprawą, umówiłyśmy się na poważną rozmowę. No i się zaczęło. Niunia w którymś momencie siadła i ogarnął ją ogromny smutek. Zaczęła płakać, ale nie chciała sama podejść, żeby się poprzytulać. Spytałam, czy ja mogę ją przytulić, a może woli do taty… Na to nasza córeczka: „nie chcę do taty, chcę do ciebie i do mamy biologicznej”.
I w tym momencie uświadomiłam sobie, jak naiwna była moja wiara w to, że zbieg świąt i urodzin może choć raz przeminąć bez kryzysowego echa.
Okazało się, że Niunia tęskni za matką biologiczną. Wzięłyśmy ten problem „na tapetę” i spróbowałyśmy znaleźć jego rozwiązanie. Wśród pomysłów pojawiły się:
- popłakać
- poczytać książkę
- znaleźć w Internecie mamę biologiczną
- spędzić czas sam na sam z mamą adopcyjną
- zbudować machinę czasu (genialny pomysł Niuni)
- starać się jak najwięcej dowiedzieć o świecie, żeby w przyszłości jak najlepiej zrozumieć, co jest napisane w dokumentach z sądu (to mój zdroworozsądkowy pomysł, bo ciągle jej powtarzam, że najbardziej realne jest odnalezienie mamy biologicznej po uzyskaniu pełnoletniości, a wraz z nią praw do szerszej wiedzy)
- wyjechać z Polski i żyć samotnie w górach (to znowu Niuni pomysł).

Bo to jest tak, że czas opowieści o cudownym odnalezieniu się rodziców adopcyjnych z dziećmi musi się kiedyś skończyć (tak jak nie można w nieskończoność ściemniać w sprawie świętego Mikołaja). Historia rodzinna o radości i cudzie ma swój czas, ale niestety nie może być wieczna (choć mam nadzieję, że zatoczy koło i powróci). Przychodzi moment, w którym trzeba przyznać, że jest ona podszyta niewyobrażalnym cierpieniem. Cierpieniem pierwszych doświadczeń dziecka, cierpieniem wyrwania z rodziny biologicznej, cierpieniem związanym z wpasowywaniem się w rodzinę adopcyjną (m.in. spełnianiem oczekiwań, które są w każdej rodzinie, ale w takiej jest miejsce na myśl, że gdzie indziej mogłoby być lepiej/łatwiej/normalniej, a na pewno byłoby inaczej), cierpieniem związanym z tęsknotą… Źródeł cierpienia (i to na dodatek cierpienia DZIECKA) okazuje się być mnóstwo. Do tego dochodzi pytanie: kim jestem?

To są takie momenty, z których dociera do mojej świadomości, jak wiele zdarzyło się nie tak jak powinno. I nie mam pretensji do Niuni, że cierpi. Boli mnie jej ból, ale nie zamierzam mu zaprzeczać.
Tylko nie wiem, co robić. Jak pomóc jej przetrwać? I jak samej to przetrwać?
Z mojej strony bolesne jest też to, że ona tęskni za swoim wyobrażeniem. W rozmowach balansuję między powolnym kruszeniem jej wyobrażeń a pozwalaniem jej na nie. Przemycam okruchy prawdy, której oczywiście znamy tylko skrawki. Niunia bardzo by chciała wiedzieć, jak najwięcej, więc dopytuje się, a ja nie czuję się kompetentna, żeby przetwarzać z nią jej przeszłość. I nie chcę być tą, która burzy jej piękną wizję przeszłości. Może nie w tym momencie. A może nigdy nie będę gotowa?


Czyli do „żyli długo i szczęśliwie” nam jeszcze trochę brakuje…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz