Na wspólnych zajęciach
zaproponowałam dzieciakom, że mogą „zarobić pieniądze” wykonując różne,
dostosowane do indywidualnych możliwości „prace”. Wyceniłam, w zależności od osoby,
np. napisanie czegoś, rozwiązanie/wymyślenie zadania, przeczytanie czegoś sobie
lub komuś itp.
Młodzież ostro ruszyła do
zarabiania. Tu ujawniły się pewne skłonności. Byli tacy, którzy większość czasu
spędzili na kombinowaniu pt. „Co zrobić, żeby się nie narobić, a jednak zarobić”.
Inni, jak klasyczni przodownicy pracy, od razu zakasali rękawy.
Jak już portfele się nieco
zapełniły, każdy mógł zrobić zakupy w moim sklepie z owocami. A ponieważ sklepowa
okazała się niezbyt rozgarnięta, każdy musiał sam sobie wydać resztę. Zabawa była
pyszna J
Tak pyszna, że Niunia i
Protestant następnego dnia zażyczyli sobie powtórkę z rozrywki.
Ale najlepsze wydarzyło się trzeciego
dnia. Rano usłyszałam, że Małolaty chcą dalej robić to samo, ale… na ich
zasadach. Wymyślili, że oni sami zrobią coś, co mi sprzedadzą. Usunęłam się
więc dając im pole do popisu.
Przez (przypadkiem ;))
otwarte drzwi słyszałam, jak planują napisać książkę i mi ją sprzedać. Cenę ustalili
realną – 50 zł. I ostro zabrali się do pracy. Trwało to jakieś dwie godziny. Czas
był przeplatanką: zgodnych okrzyków, bójek i wyzwisk, dochodzenia do
porozumienia. Wytrwałam nie interweniując J
Kiedy książka była gotowa
okazało się, że kosztuje… 200 zł! To znaczy normalnie tyle kosztuje, ale tego
dnia była akurat promocja i kosztowała 100 J Kupiłam! I uważam, że nie przepłaciłam, bo – po pierwsze
– jest świetna, a po drugie – kasa zaraz wróciła do mnie dzięki sklepikowi, w
którym… poniosła mnie wyobraźnia przy narzucaniu marży J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz