piątek, 5 grudnia 2014

Farma :)

Niunia przeprowadziła swoje pierwsze zajęcia w większej grupie!

Przed
Sama wpadła na ten pomysł, że chce dać coś z siebie innym. Postanowiła, że spotkanie będzie polegało na wspólnym robieniu farmy. Genialne – pomyślałam i pomogłam Niuni dopracować szczegóły. Kilka dni pomysły dojrzewały i robiłyśmy stosowne przygotowania. 
I tu pojawił się jeden „jak miód na serce” moment – Niunia w trakcie przygotowań spojrzała na mnie z miłością w oku i zapytała: „I ty tak zawsze przygotowujesz się do naszych zajęć?”. „Do wspólnych – tak” – brzmiała moja odpowiedź, czym zasłużyłam sobie na bezgraniczny chwilowy podziw.
Niunia upierała się, żebym w trakcie zajęć zostawiła ją na pastwę przybyłych gości, na co nie mogłam się zgodzić, bo chciałam mieć pewność, że to pierwsze poważne przedsięwzięcie nie będzie porażką.

W trakcie
Tak jak przewidywałam, małolaty nie bardzo skupiali się na tym, co Niunia mówiła, ale dobrze reagowali, jak ja powtarzałam ;) Niunia więc mogła przeprowadzić swoje zajęcia.
Po pierwsze powiedziała, jaki jest cel.
Po drugie, zorganizowała mniejsze ekipy, które były odpowiedzialne za zdobycie wiedzy o poszczególnych zwierzętach (w każdej z grup szczęśliwie znalazł się znudzony młodszy uczestnik, który ostatecznie został zaangażowany do wykonywania plastelinowych zwierzątek).
Po trzecie, wszystkie grupy podzieliły się informacjami o tym, czego potrzebują zwierzęta.
Po czwarte, ukonstytuowały się trzy ekipy: 1) sklepowa – sprzedająca zwierzęta, 2) zaopatrzeniowa – dostarczająca towar do sklepu, 3) budowlana – przygotowująca stodoły, obory, kurniki…
Praca zawrzała! W międzyczasie następowały płynne wymiany między ekipami, bo wielu chciało wypróbować swoich sił w innych rolach.
Ostateczny efekt był imponujący, bo oprócz tego, co było zlecone do zrobienia, spontanicznie powstały: płot wokół farmy, kombajn (w wykonaniu zgranego duetu Protestant – Urwis, co było największym moim zaskoczeniem tego spotkania). A sklep został wyposażony w żywność dla zwierząt i nie zakończył swojej działalności wraz z powstaniem farmy. No i dostawcy towaru dzięki temu nie stracili pracy, tylko musieli się przebranżowić w produkcji J

Po zajęciach
Niunia tego wieczoru była ledwo żywa. Dopiero wtedy okazało się, ile napięcia w sobie miała (choć nie było tego zupełnie widać). Najpierw oświadczyła, że czuje się chora i chyba ma gorączkę. Zmierzyłam jej temperaturę i okazało się, że ma 35,4 st. C. No odpłynęła po prostu. Starałam się umilić jej czas, żeby mogła spokojnie dojść do siebie. Potem wyhamowanie przeszło jej w nadmierne pobudzenie z agresją słowną i fizyczną. Wiem, trudno sobie wyobrazić aniołkowatą Niunię w akcji ;) Irracjonalność jej mowy sprawiała, że nie skupiałam się na tym, co mówi, tylko na tym, żeby mogła pozbyć się napięcia.
Ostatecznie spędziłam z nią kilka godzin tuląc, gadając, masując… Niunię strasznie bolała głowa i nie mogła zasnąć. Na szczęście pomogło gadanie przypominający trening autogenny Schultza. Te kilka godzin nie było łatwych, ale wiedziałam, że muszę to przetrwać.

A teraz wiem jedno – niezbędne są zajęcia dotyczące radzenia sobie ze stresem. I wiem jeszcze drugie – dobrze, że Niunia nie chodzi do szkoły, bo codzienny stres by sprawił, że funkcjonowałaby znacznie gorzej.  

4 komentarze:

  1. Już jakiś czas czekam na posta u Ciebie :) Widzę, że Twoja domowa szkoła ma coraz więcej uczniów. Nie mogę wyjść z podziwu jaką jesteś wspaniałą kobietą, że tak organizujesz te zajęcia dzieciom. Ja to mam duże dylematy, bo moja Królewna w kółko choruje i uczymy się w domu ale bez presji. I właściwie to niewiele się uczymy. A Ty musisz się zmierzyć z tym, że dzieci muszą zdać pod koniec roku jakiś egzamin, czyli właściwie muszą posiadać jakąś ściśle określoną wiedzę. Może coś pokręciłam. Niewiele wiem o edukacji domowej i tak sobie to wyobrażam.
    Gratulacje dla Niuni, że tak sobie super dała radę i wykazała się kreatywnością :)
    I słowa uznania dla Ciebie, że wiedziałaś jak ją wieczorem sprowadzić na włąściwy tor. I skąd znasz takie techniki jak jak ten teening autogenny?
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Astrid, normalnie mam opory przed publikowaniem Twoich komentarzy ze względu na ilość pochwał :D
    Tak, dzieci pod koniec roku podchodzą do egzaminu. I generalnie niewiele czasu poświęcamy celowo na przygotowanie do niego (średnio wychodzi 1-2 dni w tygodniu, po 2-3 godziny w zależności od tego, ile dzieci wytrzymają). I to wystarcza. Może nie do tego, żeby zdać egzamin wyśmienicie, ale do tego, żeby po prostu zdać egzamin - tak. Resztę czasu przeznaczamy na różne inne rzeczy, które chcą robić dzieci, czyli np. czytanie różnych książek, chodzenie w różne miejsca, rozwiązywanie problemów, którymi akurat dzieci się zainteresowały. Podtrzymywanie naturalnego zainteresowania światem jest w moim odczuciu najważniejszym zadaniem :) Nie chcę mieć dzieci ze świetnie zdanymi egzaminami, ale znudzonych życiem i zniechęconych do nauki. Egzaminy nie są celem. I staram się o tym pamiętać :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj, pozwól mi pisać ;) Sama się sobie dziwię, że tak to wychodzi, bo z natury jestem malkontentką i mąż narzeka, że wszystko wszędzie krytykuję. I co ja poradzę, że mi się te Twoje pomysły bardzo podobają :) Czerpie sporo inspiracji z tego bloga.
    A inna sprawa, że sama mam problem z "luzem" i nawet jak sobie coś fajnego wymyślę, to niestety brak cierpliwości i perfekcyjność burzy całą radość tworzenia. Np. gdy Królewna dekorowała ciastka, miała to być dla nas super zabawa, ale jak włożyła rękaw do polewy to pierwszy raz zawrzałam. A gdy świeżo wyjęte ciastka wraz z talerzem upuściła na ziemię to nerwy mi puściły :(
    Jak ja bym chciała mieć więcej cierpliwości... Pożycz trochę ;)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Hehehe, wczoraj to się wykazałam taaaaką cierpliwością, że normalnie do dziś się czerwienię. Właśnie pozbyłyśmy się z Niunią Protestanta (pojechał do babci). Obie miałyśmy bardzo duże oczekiwania co do tego dnia wspólnie spędzonego i mam wrażenie, że te oczekiwania spowodowały sporo napięcia w nas obu. Miałyśmy mnóstwo planów. Nie dość, że niewiele zrealizowałyśmy, to jeszcze spięcie goniło spięcie. Obie zgodnie stwierdziłyśmy, że dzień nam się nie udał :( Niunia była smutna, a ja rozczarowana. Ech, życie ;) Mam koleżankę, która w trudnych chwilach, jak ma wybuchnąć na dzieci myśli sobie: "to jest ich jedyne dzieciństwo - czy na pewno chcę je im popsuć?" Jeszcze tego nie zastosowałam, ale pewnie warto :)
    Też pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń