Tym razem będzie o matce pobierającej
nauki.
Niunia orzekła, że to przecież wstyd i hańba, żeby jej matka nie
potrafiła rysować/malować i że ona – za drobną opłatą – rozwiąże ten problem. Jako
że lekcje okazały się „na moją kieszeń”, zgodziłam się. Umówiłyśmy się na
pierwsze spotkanie.
Niunia przygotowała się solidnie i jak
tylko weszłam do „pracowni artystycznej”, wiedziałam, że zajęcia warte są
swojej, a nawet wyższej ceny. Na stole zalegały liczne akcesoria
malarsko-rysownicze, przykładowe rysunki/malunki naszej domowej artystki, dodatkowo
książki, laptop z odpaloną stroną z portretami, bo tej właśnie tematyki
dotyczyły pierwsze zajęcia.
Nauczycielka zrobiła krótkie teoretyczne
wprowadzenie, po czym puściła muzykę Mozarta i… do dzieła. To znaczy dzieło to
to nie było, ale coś w miarę sensownego wyłoniło się spod ołówka poruszającego
się pod dyktando Niuni.
Protestant zwabiony stworzonym przez
Niunię nastrojem, dołączył do nas (tzn. Niunia na początku oponowała, bo
przecież to płatne zajęcia, ale ustąpiła, kiedy powiedziałam, że płacę też za
syna).
Ostatecznie Protestant nie okazał się tak
wytrwały w swym wysiłku, ale w Niuni obudził się instynkt bizneswoman, więc
zachęcała go do powtórnego skorzystania (podsłuchałam, że zamierza dawać drobne
niespodzianki i szykuje dyplomy na koniec).
W załączniku dzieło Protestanta, który dzięki zajęciom Niuni wyszedł ze swoją twórczością poza plac budowy :)
P.S. Niunia zażyczyła sobie,
żeby zajęcia były płatne gotówką. Zastosowałam się, a ona - po jakichś 2 minutach
dzierżenia kasy w dłoni - podała mi ją mówiąc: „weź, mamo, na moje konto” :)