W ten weekend Niunia pierwszy raz odczuła, co
oznacza mieć „pracę domową”. Znaczy się, została skażona tym, czym dzieciaki trute są od pierwszych dni pobytu w szkole ;) czyli obowiązkiem wykonania NARZUCONEGO zadania w domu ("narzucone" - to słowo istotnie różnicuje nasze domowe nauczanie od tak zwanych prac domowych). A odczuła to na wyraźne tak zwane własne życzenie J W
czasie naszego zwykłego dnia i praco-nauki robiła przeróżne sceny, wykręty, zamęty…
kombinowała na urozmaicone sposoby, jak by tu sobie ułatwić, a mnie utrudnić ;)
życie. No i z radością mi to prezentowała. Zwykle podziwiam jej pomysłowość,
ale tym razem nie udźwignęłam ciężaru. Zapowiedziałam, że jak nie zmobilizuje
się, to dostanie pracę domową. I tak, jak intuicja mi podpowiadała, Niunia
odebrała to jako „zachętę”. Oczywiście potem demonstrowała swe niezadowolenie
(ale miałam wrażenie, że nieco przekornie), a potem ciągle pamiętała, że ma „odrobić
lekcje”.
W niedzielne popołudnie, kiedy Protestant udał się do drugiego pokoju
w celu wbicia tępawego ;) (jak mniemam) wzroku w telewizor z bajką, Niunia
najpierw zrobiła przewidziane i wpisane w koszta lamenty, a potem… zabrała się do
pracy. Wszystko zajęło jej jakieś 1,5 godziny (choć w zamyśle miało zająć 15-30
minut!). Niunia jednak bardzo przejęła się tym, że jest to PRACA DOMOWA i z
całych sił starała się ją wykonać poprawnie, schludnie, starannie, uczciwie i
nie wiem, jak jeszcze. Na koniec otarła pot z czoła ;) i oświadczyła, że więcej
prac domowych już nie chce. Upewniłam ją, że to jest w zasięgu jej możliwości J
Mam nadzieję, że długo będzie korzystać z tej znanej do tej pory opcji J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz