Wczoraj dzieci nie miały „szkolnego” dnia. Właściwie
ostatnio mają niewiele takich dni, w czasie których SIEDZĄ i czegoś się uczą. Tym
razem było podobnie. Rano w pokaźnej już grupce dzieci ED odbyły grę terenową,
w czasie której ganiały po Starym Mieście i poznawały tajemnice, fakty,
ciekawostki…
Potem zahaczyliśmy o wystawę pająków i gadów, więc też
było ruchowo-edukacyjnie.
Ale jak wróciliśmy do domu, to Protestant poprosił mnie
o… jakąś nową książkę (zwykle kupuję dużo różnych książek, nie daję dzieciakom
wszystkich na raz tylko chomikuję i wyciągam w stosownych momentach). Stwierdziłam
jednak, że nie dam od razu, bo poprzednie książko-ćwiczenia zostały jedynie
przejrzane (Protestant dostał ćwiczeniówkę o kontynentach, Niunia o ochronie
środowiska). Obiecałam, że dam następną, jak tylko z tą się obrobi.
Protestant spragniony nowych książek dziarsko zabrał
się do pracy. Byłam przekonana, że zajmie mu to jakieś 3 dni ;) Ale się
zawziął! Co więcej: dołączyła do niego Niunia. Na dwa fronty ich wspomagałam
(wspomagana też momentami przez tatę). Zajęło im to jakieś 1,5 godziny, więc był
już zaawansowany wieczór, kiedy mogli wybrać zakres tematyczny i dostali upragnione
nowe książki.
Niunia wybrała mity greckie, a Protestant książkę o
gladiatorach.
I – jak łatwo się domyślić – ich czas nauki tego dnia
jeszcze się nie zakończył.
Taaaak, edukacja domowa wypacza… „naturalny” opór
dziecka przed zdobywaniem wiedzy…
W takich momentach wzmaga się we mnie bunt przeciwko
podstawie programowej i przymusowi edukacyjnemu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz