środa, 22 maja 2013

Kryzys


Dzień zaczął się ponuro i przygnębiająco. Tak naprawdę nie wiem, gdzie był koszmaru wyzwalacz… może perspektywa kolejnego rozstania, a może po prostu załamanie pogody, a może jakieś ukryte choróbsko… W każdym razie Protestant obudził się w iście protestanckim nastroju. Żadne reanimacje, próby wyłagodzenia nabuzowania, przytulanki, rozmowy… po prostu chodząca i głośno tykająca bomba zegarowa. Koszmar. Wrzeszczał, buczał, wierzgał się i – co najgorsze – sam nie wiedział, o co mu chodzi. Stany załamania przerywane były krótkimi, kilkunastominutowymi chwilami spokoju. Okazało się, że łagodząco wpływa jedynie zwierzyniec, który można poprzytulać.

Na dodatek Młody nie chciał jeść, a jak Polak głodny to zły. Ostatecznie w desperacji zamknęłam go w kuchni i powiedziałam, że nie wypuszczę dopóki nie zje przynajmniej kawałka chleba. Zjadł. Pomogło na krótko.

Nastrój w końcu udzielił się i Niuni, czemu się nie dziwię.

Chwiejność maksymalna dwojga dzieci prowadzi u matki w niezwykle prostej linii do skrajnych stanów emocjonalnych nie mających nic wspólnego z pozytywnymi doznaniami. Podczas szaleństwa Młodego coraz częściej w głowie powstawała mi mściwa myśl, żeby wysłać go do szkoły (nie – najlepszej, nie – najbliższej, ale właśnie do najpodlejszej ;)). Kiedy do ogólnego nastroju dołączyła Niunia myśl tę zaczęła wypierać tylko… chęć dokonania mordu ;)

Napięcie ustąpiło wraz z pojawieniem się popołudniowego słońca i taty. Ale sielanki nie doświadczyłam, bo… byłam w pracy… Ot, życiowa sprawiedliwość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz