Dzień zaczął się ponuro i przygnębiająco. Tak naprawdę
nie wiem, gdzie był koszmaru wyzwalacz… może perspektywa kolejnego rozstania, a
może po prostu załamanie pogody, a może jakieś ukryte choróbsko… W każdym razie
Protestant obudził się w iście protestanckim nastroju. Żadne reanimacje, próby
wyłagodzenia nabuzowania, przytulanki, rozmowy… po prostu chodząca i głośno
tykająca bomba zegarowa. Koszmar. Wrzeszczał, buczał, wierzgał się i – co
najgorsze – sam nie wiedział, o co mu chodzi. Stany załamania przerywane były
krótkimi, kilkunastominutowymi chwilami spokoju. Okazało się, że łagodząco
wpływa jedynie zwierzyniec, który można poprzytulać.
Na dodatek Młody nie chciał jeść, a jak Polak
głodny to zły. Ostatecznie w desperacji zamknęłam go w kuchni i powiedziałam,
że nie wypuszczę dopóki nie zje przynajmniej kawałka chleba. Zjadł. Pomogło na
krótko.
Nastrój w końcu udzielił się i Niuni, czemu się nie
dziwię.
Chwiejność maksymalna dwojga dzieci prowadzi u
matki w niezwykle prostej linii do skrajnych stanów emocjonalnych nie mających
nic wspólnego z pozytywnymi doznaniami. Podczas szaleństwa Młodego coraz
częściej w głowie powstawała mi mściwa myśl, żeby wysłać go do szkoły (nie –
najlepszej, nie – najbliższej, ale właśnie do najpodlejszej ;)). Kiedy do
ogólnego nastroju dołączyła Niunia myśl tę zaczęła wypierać tylko… chęć
dokonania mordu ;)
Napięcie ustąpiło wraz z pojawieniem się
popołudniowego słońca i taty. Ale sielanki nie doświadczyłam, bo… byłam w
pracy… Ot, życiowa sprawiedliwość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz