Z końcem roku szkolnego dosyć często spotykam się z
pytaniami, czy po roku doświadczeń z ED nadal jestem jej zwolenniczką, czy nie
czuję się zmęczona i zniechęcona.
Nie wiem, jak będzie później, ale – póki co –
jestem bardzo zachęcona. Co więcej, dziwne wydaje mi się istnienie szkoły,
wokół której trzeba zorganizować życie rodzinne: o określonej godzinie wstać,
stawić się w określonym miejscu, przetrwać tam, jeść, pić i siusiać tylko w
wyznaczonym i z góry przewidzianym czasie. Szkoła organizuje rodzinie życie też
w czasie pozornej jej nieobecności: do szkoły trzeba odrobić lekcje, coś
zrobić, coś kupić, coś przynieść.
I w takim oto kontekście cieszę się wolnością
płynącą z ED J
Robimy różne rzeczy nie dlatego, że trzeba, ale
dlatego, że chcemy. Sami wybieramy sobie dogodny dzień, porę dnia, przerwy,
sposób działania, cel…
Cieszę się, że przez ten rok Niunia i Protestant
nie korzystali z typowych podręczników dla młodszych uczniów i nie musieli
wypełniać kart pracy posiadających luki, które mają jedyne dobre rozwiązania i
które – jak zauważają m.in. Rutkowiak czy Klus-Stańska [1] – ćwiczą w reaktywności, "chodzeniu po śladzie", korzystaniu z określonej puli danych (nie sprawdzając, co jest poza nią) i tym samym nie sprzyjają intelektualnej pracy twórczej.
Czyli można opanować obowiązującą podstawę programową i rozwijać się pozainstytucjonalnie, przy mniejszym wysiłku i stresie, z większą radością towarzyszącą poznawaniu świata. A przy tym pielęgnować to, co w dzisiejszym świecie jest niedoceniane, a co nadal jest podstawą dobrego funkcjonowania każdego człowieka: więzi rodzinne J
[1]
Potulicka E., Rutkowiak J. (2012), Neoliberalne uwikłania edukacji, wyd. Impuls,
Kraków; Klus-Stańska D., Nowicka M. (2005), Sensy i bezsensy edukacji wczesnoszkolnej, WSiP, Warszawa.