sobota, 13 października 2012

Co sprawia, że (póki co) kochamy nasza szkołę


Szkoła nasza umożliwia doświadczanie tego, co zabiera szkoła powszechna. Nasze poranki przypominają poranki sobotnie. Kto nie lubi sobotnich poranków? Ich spokój, radość, poczucie wypoczęcia, wspólne bycie, wygłupy w łóżku rodziców… a ja to mam na co dzień! No, jest jeden feler – nie ma wtedy taty. Na niego musimy czekać właśnie do soboty.

Często bywa, że już w łóżku zaczynamy zajęcia. Coś powtarzamy. Najczęściej angielski. Przyśpiewujemy sobie, a potem nierzadko ze śpiewem na ustach, idziemy się myć, ubierać. Generalnie bez pośpiechu, więc błogi stan ducha może trwać nadal.
Niunia i Protestant naprawdę na tym zyskują, bo z dobrymi humorami zaczynają dzień, a potem naukę (Protestant dodatkowo – akcje protestacyjne ;)).

Kolejnym elementem, który odbiera szkoła są wspólne spacery. Przyjemność niemal zapomniana, jak dziecko spędza kilka godzin w ławie szkolnej. Właściwie każdego dnia znajdujemy na nią czas. Może dlatego, że nauczycielka Niuni i Protestanta (czyli ja) nie ma ambicji co do ich wybitnych osiągnięć? Hehehe, myślę, że mam największą z możliwych ambicję: żeby dzieciaki były zrównoważone i szczęśliwe. A osiągnięcie tego w dzisiejszym świecie to chyba jednak nie lada wyczyn!

Ale nie zawsze mamy tak śmiertelnie poważnie na celowniku osiągnięcie zrównoważenia i szczęścia. Albo inaczej, wg mnie do tego celu można dojść okrężną drogą. Przy śniadaniu, na przykład, wprowadzamy ciamkanie i siorbanie jako element obowiązkowy. Kto pamięta czasy dzieciństwa pewnie kojarzy, że po siorbaniu obowiązkowo pojawia się bekanie. I do tego dołącza się ogólny rechot. Karcony i napominany jest ten, kto się zapomni i cicho weźmie łyk herbaty, albo zje kęs bez przynajmniej jednego głośnego mlaśnięcia.

Inna rzecz, która ma nas doprowadzić do szczęścia jest wybieranie przez Młodych zadań, które chcą danego dnia wykonać. W regulaminie mamy zapis, że wszyscy każdego dnia się czegoś uczą, więc oczywiste jest, że rano trzeba mieć pomysł i zdecydować się na jakiś kawałek zdobywanej wiedzy.
Jest to piękny zwyczaj. Jeden z naszych najlepszych patentów. Zanim rozpoczęliśmy rok szkolny rozmawiałam z wieloma znajomymi rodzicami, którzy – jak jeden mąż – podejmowali główny problem: „nie potrafię motywować dziecka do nauki, jak coś jest zadane w szkole, to motywuje nauczyciel (np. zagrożeniem złą oceną), a w domu?” Ciągle sądziłam, że to będzie moje główne zadanie: jak motywować, przymuszać, terroryzować. Okazuje się, że oceniałam to ze złej perspektywy, czyli z pozycji człowieka, w którym szkoła już dawno zdążyła zabić pierwotną motywację. Nasze dzieci jednak nie mają jej zabitej. Nawet nie mają jej uszczuplonej. One po prostu chcą się uczyć (podobnie pewnie jak wszystkie inne dzieci).
Okazało się, że pierwszoklasistka Niunia świetnie wyczuwa, co jest zapisane w podstawie programowej. Uczenie się tego jest dla niej zupełnie naturalne. Ona chce to robić, ale pod warunkiem, że sama wybierze rodzaj aktywności, kolejność, czas, miejsce…

Moje procesy myślowe zostały przekierowane z „jak motywować” na „jak nie zmarnować wewnętrznej dziecięcej motywacji”.

W przypadku Protestanta jest nieco inaczej, aczkolwiek ostatecznie wychodzi na to samo. On protesty ma we krwi, więc jak mu powiem, żeby może coś zrobił, to będzie akcja, ale jak mu nie powiem, to też zrobi akcję :D Jego trzeba mierzyć osobnymi kategoriami. Choć obserwuję pierwszy efekt naturalnego rozwoju. Dotychczas rysował niemal wyłącznie dźwigi (wyglądające jak szubienice, więc niejeden psycholog mógłby wykazać się wnikliwą analizą ;)). Teraz – bez nacisków z zewnątrz – doszły osoby, zwierzęta, krajobrazy. Wnioskuję więc, że moje drugie dziecię ma w sobie również potencjał do samorzutnego rozwoju, nawet w nielubianych dziedzinach działalności :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz