Szkoła nasza umożliwia
doświadczanie tego, co zabiera szkoła powszechna. Nasze poranki przypominają
poranki sobotnie. Kto nie lubi sobotnich poranków? Ich spokój, radość, poczucie
wypoczęcia, wspólne bycie, wygłupy w łóżku rodziców… a ja to mam na co dzień!
No, jest jeden feler – nie ma wtedy taty. Na niego musimy czekać właśnie do
soboty.
Często bywa, że już w łóżku
zaczynamy zajęcia. Coś powtarzamy. Najczęściej angielski. Przyśpiewujemy sobie,
a potem nierzadko ze śpiewem na ustach, idziemy się myć, ubierać. Generalnie
bez pośpiechu, więc błogi stan ducha może trwać nadal.
Niunia i Protestant naprawdę na
tym zyskują, bo z dobrymi humorami zaczynają dzień, a potem naukę (Protestant
dodatkowo – akcje protestacyjne ;)).
Kolejnym elementem, który odbiera
szkoła są wspólne spacery. Przyjemność niemal zapomniana, jak dziecko spędza
kilka godzin w ławie szkolnej. Właściwie każdego dnia znajdujemy na nią czas.
Może dlatego, że nauczycielka Niuni i Protestanta (czyli ja) nie ma ambicji co
do ich wybitnych osiągnięć? Hehehe, myślę, że mam największą z możliwych ambicję:
żeby dzieciaki były zrównoważone i szczęśliwe. A osiągnięcie tego w dzisiejszym
świecie to chyba jednak nie lada wyczyn!
Ale nie zawsze mamy tak śmiertelnie
poważnie na celowniku osiągnięcie zrównoważenia i szczęścia. Albo inaczej, wg
mnie do tego celu można dojść okrężną drogą. Przy śniadaniu, na przykład,
wprowadzamy ciamkanie i siorbanie jako element obowiązkowy. Kto pamięta czasy
dzieciństwa pewnie kojarzy, że po siorbaniu obowiązkowo pojawia się bekanie. I
do tego dołącza się ogólny rechot. Karcony i napominany jest ten, kto się
zapomni i cicho weźmie łyk herbaty, albo zje kęs bez przynajmniej jednego
głośnego mlaśnięcia.
Inna rzecz, która ma nas
doprowadzić do szczęścia jest wybieranie przez Młodych zadań, które chcą danego
dnia wykonać. W regulaminie mamy zapis, że wszyscy każdego dnia się czegoś
uczą, więc oczywiste jest, że rano trzeba mieć pomysł i zdecydować się na jakiś
kawałek zdobywanej wiedzy.
Jest to piękny zwyczaj. Jeden z
naszych najlepszych patentów. Zanim rozpoczęliśmy rok szkolny rozmawiałam z
wieloma znajomymi rodzicami, którzy – jak jeden mąż – podejmowali główny
problem: „nie potrafię motywować dziecka do nauki, jak coś jest zadane w
szkole, to motywuje nauczyciel (np. zagrożeniem złą oceną), a w domu?” Ciągle
sądziłam, że to będzie moje główne zadanie: jak motywować, przymuszać,
terroryzować. Okazuje się, że oceniałam to ze złej perspektywy, czyli z pozycji
człowieka, w którym szkoła już dawno zdążyła zabić pierwotną motywację. Nasze
dzieci jednak nie mają jej zabitej. Nawet nie mają jej uszczuplonej. One po
prostu chcą się uczyć (podobnie pewnie jak wszystkie inne dzieci).
Okazało się, że pierwszoklasistka
Niunia świetnie wyczuwa, co jest zapisane w podstawie programowej. Uczenie się
tego jest dla niej zupełnie naturalne. Ona chce to robić, ale pod warunkiem, że
sama wybierze rodzaj aktywności, kolejność, czas, miejsce…
Moje procesy myślowe zostały
przekierowane z „jak motywować” na „jak nie zmarnować wewnętrznej dziecięcej
motywacji”.
W przypadku Protestanta jest
nieco inaczej, aczkolwiek ostatecznie wychodzi na to samo. On protesty ma we
krwi, więc jak mu powiem, żeby może coś zrobił, to będzie akcja, ale jak mu nie
powiem, to też zrobi akcję :D Jego trzeba mierzyć osobnymi kategoriami. Choć
obserwuję pierwszy efekt naturalnego rozwoju. Dotychczas rysował niemal
wyłącznie dźwigi (wyglądające jak szubienice, więc niejeden psycholog mógłby
wykazać się wnikliwą analizą ;)). Teraz – bez nacisków z zewnątrz – doszły
osoby, zwierzęta, krajobrazy. Wnioskuję więc, że moje drugie dziecię ma w sobie
również potencjał do samorzutnego rozwoju, nawet w nielubianych dziedzinach działalności :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz