Ładna pogoda i przymus siedzenia nad lekcjami to
mieszanka niezbyt łatwa do zniesienia nie tylko dla dziecka, ale też dla
rodzica. I właśnie przydarzyło nam się takie połączenie. Piękne jesienne słońce
i nauka. Ale wyszliśmy z domu. Z kredą. I spacer był podszyty matematycznym duchem J
Na każdym skrzyżowaniu rysowaliśmy strzałki z
cyframi, a między nimi działanie. Dalej szliśmy wg strzałki, która wskazywała
prawidłowy wynik. Dzieciaki były zachwycone! W moich planach było, że będę
przewodnikiem, nauczycielem i osobą dzierżącą kredę w dłoni. Szybko musiałam to
zmodyfikować, bo Niunia chciała przewodzić. Protestant oczywiście też. Oboje chcieli
być nauczycielami i dysponentami kred. Pozostało mi tylko wycofanie się na
pozycję negocjatora łagodzącego konflikty. Ale zaangażowanie dzieciaków w
działania było podbudowujące.
Ostatecznie wróciliśmy (w mniemaniu dzieci)
przedwcześnie do domu. Przerwałam ich kolejną kłótnię mówiąc, że nie mogę tego
znieść i wracamy. Naszej drodze powrotnej towarzyszyły ich wrzaski w stylu: „mamo,
my chcemy jeszcze robić zadania!” Wymarzona sytuacja dla nauczyciela – dzieci
nie chcą przerywać zajęć ;) Ale perfidnie przerwałam i zapowiedziałam
kontynuację następnego dnia. Taka mała manipulacja, żeby podtrzymać chęci i
zapał J
Żeby było śmieszniej: dzieciaki, jak już wiedziały,
że nic nie wskórają, zaczęły planować… ucieczkę z domu :D od okrutnej matki,
która nie pozwala im się uczyć :D
Felicja swietne!
OdpowiedzUsuń