Kilka dni temu jadąc samochodem przypadkowo usłyszeliśmy
w RMF-ce kilka zdań na temat edukacji domowej. Było to coś w stylu:
„rodzic,
który miałby uczyć swoje dzieci musi być inspirujący, potrafić >porwać<
za sobą dziecko, zafascynować je” (raczej wolna interpretacja wypowiedzi,
niż dokładny cytat).
Zastanowiło mnie to. Zrobiłam szybki bilans swojej
edukacji (jak najbardziej „naturalnej”, czyli szkolnej) i wśród ok. 30
nauczycieli znalazłam 2 inspirujących. Reszta to raczej prześcigała się w tym,
jak zabić zainteresowania, pasje i chęci uczniów (no dobra, mniej więcej połowa
była neutralna). No tak, ale może uczyłam się w niewłaściwych czasach, w
niewłaściwych szkołach… Może dziś jest lepiej…?
Hmm, jakoś trudno mi przyjąć ten argument zważywszy
chociażby na ostatnie doniesienia mediów o planach ograniczenia przywilejów
nauczycieli. Nikt mi nie wmówi, że nie będzie coraz większej liczby
przypadkowych ludzi nauczających. Bez przywilejów do tego zawodu trafią tylko
nieudacznicy, którzy nie odnaleźli się w innych, lepiej płatnych miejscach.
Może jednak z większymi obawami powinniśmy się pytać o los dzieci trafiających
do szkół niż pozostających w domach?
A wracając do inspirującej roli nauczyciela…
odnoszę wrażenie, że w naszej relacji ja – Niunia, to moja córeczka jest
znacznie bardziej inspirująca. Ma świeży, otwarty umysł i duże, naturalne chęci
poznawania świata.
Wytoczę więc tezę, że rolą rodzica edukującego
domowo jest raczej pozwolenie sobie na bycie zainspirowanym przez dzieci J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz