czwartek, 3 stycznia 2013

O tym, jak polska szkoła pomaga edukującym domowo


Polska szkoła generalnie sprzyja ludziom edukującym domowo. Tak paradoksalnie. Ostatnio z Niunią odwiedziłyśmy jej przedszkolną koleżankę, która aktualnie pobiera nauki w pierwszej klasie szkoły podstawowej. No cóż, ani ona, ani jej mama nie były zachwycone tym, co tam się dzieje (po zaledwie 4 miesiącach doświadczeń):
  1. oceny (niby ich nie powinno być, a jednak są, a im nadzwyczaj często towarzyszy poczucie niesprawiedliwości tak u rodzica, jak i u dziecka)
  2. obszerne prace domowe w stylu: „napisać całą stronę sylaby bu”
  3. zakaz rozmawiania z koleżankami, (za to obniżona ocena z zachowania, czyli mniej uśmiechnięta lub smutna buźka-naklejka, co potwierdza mit dokonującej się w szkole „najważniejszej” dla dziecka socjalizacji z rówieśnikami)
  4. niewiele czasu na zabawę (nie mówiąc o jakichś atrakcyjnych zajęciach czy zwykłym byciu z rodziną)
  5. a to moje spostrzeżenie: koleżanka Niuni cały czas mówiąc krzyczy (no cóż, jak się chce porozmawiać z koleżankami na przerwach, to jakoś trzeba przezwyciężyć 100 dB-owy hałas, a potem w domu trudno przestawić się na inny styl prowadzenia rozmowy)
  6. generalnie umiejętności tej dziewczynki nie odbiegały od umiejętności Niuni (porównuję po zawartości jej zeszytów i szybkości czytania), a jednak Niunia zdobyła swoje umiejętności znacznie mniejszym kosztem.

A wczoraj Niunia oświadczyła, że ona chciałabym jednak do szkoły. No więc się umówiłyśmy, że następnego dnia zrobimy lekcje tak, jak w szkole. Powiedziałam jej, że będzie musiała rano wstać, ubrać się, przyszykować wszystko i o 8 zaczynamy. Lekcje planowałam do 12-tej. Na początku Niunia się zapaliła, nawet poprosiła tatę o zrobienie kanapek do szkoły J A wieczorem zaczęła ryczeć. Śledztwo wykazało, że ona tak naprawdę nie chce tego, bo:
a)      się nie wyśpi
b)      nie chce nieść ciężkiego plecaka z książkami i piciem (sprawy prowiantu i zaopatrzenia szkolnego nie omawiałyśmy – to musiała być kwestia dyskutowana z koleżanką)
c)       nie chce robić tylko tego, co nauczycielka jej każe (to moje uświadomienie jej, że w szkole nie ma wyboru aktywności, który jednak moja córeczka bardzo sobie ceni)
Ostatecznie fala rozpaczy została pohamowana obietnicą, że zrobimy zwykły nasz dzień nauki i miło spędzimy czas. I nastała błoga cisza J

2 komentarze:

  1. Hmmmm, a nie pomyślałam żeby decybele "wydalane" przez mojego synunia przypisać szkole... ;))) Cóż, co prawda to prawda, hałas w szkole przepotworny. Ale zainteresowało mnie jedno - do której szkoły chodzi koleżanka? - „napisać całą stronę sylaby bu” - toż to szaleństwo dla siedmiolatka i jego rodzica!OCENY?!?! To po kiego cała ta reforma????? U mnie do tego oto pytania sprowadza się temat szkolnictwa.
    Pozdrawiamy ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oceny w pierwszych klasach, to niestety smutna rzeczywistość wielu znanych mi szkół. A to powinno być wręcz karane. Często to nie od szkoły, a od nauczyciela zależy (podobnie jak z pracami domowymi). U tej nauczycielki niby "lżej" jest traktowane ocenianie, bo pojawiają się tylko 4,5 i 6. Ale jednak się pojawiają i dzieciaki wartościują swoją pracę. No i powoli uczą się procesu "uczenia się na oceny", uczenia się po to, by być lepszym od innych, a nie dla siebie, dla własnej satysfakcji, dla radości poznawania świata. Potem już niedaleko do pytania: "a co będę miał/a jak to zrobię?"

    OdpowiedzUsuń