Socjalizacja to temat, który pierwszy się nasuwa,
jak ludzie słyszą o edukacji domowej.
Ostatnio zostałam „wywołana do tablicy” pytaniem,
czy to nie jest tak, że nasze dzieci spędzają głównie czas z dorosłymi. Muszę
rozwiać wątpliwości. Nawet jeżeli ranki dzieci spędzają ze mną (od czasu do
czasu z innymi dorosłymi, którym ich powierzamy), to całe popołudnia są między
dziećmi, bo korzystają z licznych, wybranych przez siebie zajęć (pomijam
kwestię oczywistą, jak spotykamy się ze znajomymi, którzy mają dzieci).
Niunia chodzi na zajęcia muzyczne, plastyczne,
teatralne, naukę gry na keyboardzie, angielski, religię, koszykówkę i co którąś
sobotę na zajęcia Uniwersytetu Dzieci.
Protestant ma z kolei treningi piłki nożnej,
koszykówki, plastykę, muzykę, angielski, religię.
Zajęcia są tak dobrane, żeby dzieci na nich się
dobrze czuły. I dodatkowym atutem jest fakt, że w czasie ich trwania dzieciaki
mogą znacznie bardziej swobodnie kontaktować się z innymi dziećmi niż w szkole.
Ostatecznie, jakby zsumować ilość swobodnego kontaktu z rówieśnikami, myślę, że
nasze dzieci przebiłyby niejednego małolata chodzącego do szkoły.
Wielu ludzi martwi się o to, że nauka w domu
wyhoduje osobniki niedostosowane / nieprzystosowane społecznie / wykolejone…
chcę uspokoić zatroskanych przynajmniej jeżeli chodzi o nasze dzieci.
Poza tym kilkudziesięcioletnie narodowe
doświadczenia obejmujące obowiązkową edukację w szkole pokazują, że nie ma
prostej zależności między chodzeniem do szkoły i przystosowaniem społecznym.
Gdyby tak było, to – przy powszechnym obowiązku szkolnym – mielibyśmy samych
świetnie przystosowanych ludzi. A tak nie jest. Znam osobiście sporo takich
przypadków, w których socjalizacja szkolna nie tylko nie pomogła w
uspołecznieniu, ale dodatkowo spowodowała powstanie różnych fobii. Rozwój
społeczny (podobnie jak każdej innej sfery) jest indywidualny i w dużej mierze
uwarunkowany osobniczymi czynnikami (rozumiem przez to geny, pierwotne
doświadczenia i bliżej nieokreślone inne czynniki).
Niunia jest typem społecznie otwartym. Dla niej nie
istnieją ograniczenia w nawiązywaniu kontaktu (po pierwszym czasie
zawstydzenia), wchodzi gładko w znajomości.
Protestant nie ma takiej łatwości, ale jak już
przełamie swój pierwotny opór to potrafi się świetnie bawić. Jak mu się coś nie
podoba, to wycofuje się do swojego świata, ale jakoś nie wydaje mi się, żeby
szkoła, mająca małe możliwości indywidualizacji, mogła zmienić jego zachowanie.
Na pewno mogłaby go „złamać”. Ale ponieważ sama nie uważam, że to dobry sposób
na przemianę, to nie zamierzam poświęcać dziecka i liczyć na to, że złamanie
naprawi mu charakter. Ostatecznie przyjmuję, że dzięki buntownikom następuje
wiele pozytywnych zmian w naszym społeczeństwie. Wierzę, że i nasz ukochany Protestant
ma jakąś misję wobec ludzkości J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz