Protestant jest przewrażliwiony jeżeli chodzi o
jedzenie. Rozstraja go fakt, że może coś stracić. Jak spadnie coś na ziemię, to
dostaje niemal szału. Dawniej po prostu pozwalałam mu zjadać to, co spadło i co
podniósł, bo siła protestów była przerażająca. Dziś pozostały tylko resztki
tego zachowania: głośne wycie, ale bez części konsumpcyjnej. Do resztek tego
zachowania należy też to, że nie można na jego oczach wylać np. mleka którego
nie wypił – musi mieć obiecane, że następnego dnia będzie mógł je dopić
(następnego dnia zwykle nie pamięta, na szczęście, poza tym w razie czego można
mleko podmienić). Całe to zamieszanie jest spowodowane bardzo wczesnymi Młodego
doświadczeniami z jedzeniem, a raczej jego brakiem, więc ze zrozumieniem
traktujemy te jego dziwactwa.
Tata opowiedział mi sytuację sprzed kilku dni. Jadą
sobie (on i dzieciaki) samochodem, dzieciaki jedzą kanapki, a tu wydarza się
najgorsza z możliwych tragedii: jedna protestatntowa kanapka ląduje na ziemi.
Oczywiście Protestant podnosi lament, który tacie udaje się nieco opanować.
Dojeżdżają na miejsce, wysiadają z samochodu, a Protestant ze smutnym wzrokiem
podaje tacie kawałek chleba mówiąc: „tata, moja kanapecka”. Tata bierze ją (z
myślą, że młody nie może jej dokończyć, a jednocześnie darzy zbyt dużym
sentymentem i boi się, że się stanie z nią coś dla niego nie do przyjęcia).
Synek chętnie godzi się na opcję zjedzenia kanapki przez ojca, który uświadamia
sobie, że padł ofiarą synowskich fobii dopiero wtedy, kiedy zaczyna doświadczać trzeszczenia piasku między zębami…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz