piątek, 21 grudnia 2012

Rodzinny klops


Zwykle jak pracuję w weekend i jestem mniej dostępna dla dzieci, muszę potem to „odpracować”. Z Protestantem sprawa najczęściej wygląda tak, że wita mnie sepleniąco-gugająco-raczkujący maluszek i pierwsze co robię, to do biorę go na ręce, a potem wtykam mu butlę z mleczkiem w dzioba. Czasem przynosi mi koc, żeby związać się z nim (jak chustą), należy go wtedy poniańczyć, pogugać do niego i już po godzinie zwykle odzyskuję normalnego ponad-5-latka. Czasem sytuacja dzidziusiowa przesuwa się na godziny wieczorne, wówczas synek ze smoczkiem ląduje w swoim łóżeczku.

Ale nie zawsze udaje mi się wyjść zwycięsko z takich sytuacji. Ostatnio, też po pracowitym weekendzie, obudziłam się z bólem głowy. I popełniłam wielki błąd: zamiast najpierw go (ból) zlikwidować, zajęłam się dziećmi. Oczywiście natychmiast się okazało, że Protestant ma fatalny dzień, nic mu nie wychodzi, wszystko go drażni (podobnie jak mnie). Niunia też przejęła panujące tego dnia nastroje i mieliśmy rodzinny klops. Nie lubię TYCH dni, ale jeszcze nie opanowałam umiejętności omijania ich szerokim łukiem.
Tytułowego rodzinnego klopsu nie opiszę oszczędzając czytelników o słabych nerwach ;)  Poza tym nie ma się czym chwalić, ujawnia się zwykła patologia, odzywają się najbardziej prymitywne destrukcyjne zachowania i takie tam ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz