Zwykle budzę się jakieś dwie godziny przed
dzieciakami i mam czas na swoje sprawy (siedzę sobie w łóżku i robię, co mam
robić). Potem zwleka się Protestant, przychodzi do mnie i spędzamy sobie czas przytulając
się i walając po łóżku (w czasie różnych zawirowań jest to też moment na
seplenienie i wielokrotne „rodzenie się”). W międzyczasie młody prosi mnie o
mleko z miodem – to jego używka na dobry początek dnia J Od dłuższego czasu
prosi po angielsku, bo wie, że mam słabość do brzdąców mówiących w tym języku i
szybciej udaje mu się uzyskać pozytywny efekt. Generalnie te poranki dają nam
obojgu dużo radości.
Potem budzi się Niunia, też trochę jeszcze się
przytulamy i powoli zaczynamy negocjować przebieg dnia.
W poniedziałek rozpoczęliśmy od lekcji wychowania
fizycznego na basenie. Początek dla dzieciaków po prostu wymarzony, tym
bardziej, że coraz pewniej czują się w wodzie bez pływaczków (dotyczy to
szczególnie Niuni), pływają, nurkują, robią fikołki pod wodą.
Kiedy wracamy, dzieciaki są nieco zmęczone, głodne,
ale zadowolone i mają ochotę na pracę umysłową. I właśnie w ten poniedziałek
Niunia dostała jako pierwsze zadanie przeczytanie dwóch rozdziałów jednej
książeczki i… na tym nie skończyła. Zawzięła się i czytała ją dalej. Zrobiła sobie
tylko przerwę na grę matematyczną, do której wystawiłam paluszki-umilacze (ten drobiazg
skusił też Protestanta, który generalnie mógłby nie grać, bo zadania były
trudne, acz z liczydłami wykonalne). W nagrodę też każdy wziął tyle paluszków,
ile mu przysługiwało z racji zdobytego miejsca. Wszyscy byli szczęśliwi,
zrealizowani i nieco najedzeni.
Potem obiad. Ze względu na
- nietypowe kurowanie domowe (obarczone dodatkowymi
zajęciami),
- niezbyt wysublimowany smak,
- nikłe zdolności kulinarne,
- oraz to, że dzieci już dawno wyrosły z uroczego
etapu, na którym wszelkie (nawet ciężkostrawne i niestrawne) potrawy
komentowane były prostym stwierdzeniem: „ale doble”,
- i na to, że tata dodatkowo rozwydrzył ich kubki
smakowe wysublimowanymi potrawami serwowanymi w weekendy…
stałam się mistrzynią odgrzewania J
Babcie, rozumiejąc naszą trudną sytuację oraz
przede wszystkim kochając wnuki i nie chcąc skazywać ich na śmierć głodową,
stanęły na wysokości zadania i zaopatrzyły wszelkie nasze zamrażalniki w
przeróżne pierogi, gołąbki, pulpety… J
Tego dnia trzeba było obrać jedynie ziemniaki.
Protestant rzucił się, żeby mi pomagać. On naprawdę ostatnio przechodzi
metamorfozę. Siedział bardzo długo nad jednym ziemniakiem i ani razu nie rzucił
nożem (ryzykowałam dając mu go do ręki i znając jego zapędy ;)). A Niunia
czytała nam uświetniając ten wspólnie spędzany czas. A kiedy tata wrócił z
pracy, mogła się pochwalić, że przeczytała całą książeczkę J
Po południu dzieciaki ruszyły z tatą „w teren”. Zajęcia
muzyczne, treningi i inne.
Nic tylko delektować się, że tak dobrze i spokojnie
nam jest ze sobą J Ale, jak tak dalej pójdzie, to ten blog będzie nudny. Krwawe wydarzenia podnoszą
jednak atrakcyjność ;) No cóż, jak trzeba będzie, to zorganizujemy wycieczkę
naszej szkoły do rzeźni :P
"Zwykle budzę się jakieś dwie godziny przed dzieciakami" to o której wstajesz? Ja bym musiała chyba o 5. ;-) Ranne ptaszki się ostatnio zrobiły.
OdpowiedzUsuńZazwyczaj wstaję ok. 6. Protestant wstaje koło 8, Niunia czasem nawet o 9. Kiedyś Protestant był rannym ptaszkiem, więc żeby móc coś zrobić wstawałam przynajmniej o 5 :) Nawet czasem musiałam niemal nie oddychać, żeby on nie wyczuł, że już wstałam ;) Teraz udało nam się to sztucznie zmienić, bo np. treningi piłki nożnej kończą się o 20.30, zanim dojedzie do domu, zje coś, wykąpie się.... jest późno i dlatego dłużej sypia. No, ale mamy komfortową sytuację, bo dzieci nie chodzą do szkoły/przedszkola i mogą sobie spać ile chcą :) Poza tym nie tracimy czasu na dojazdy, zaczynamy uczyć się w piżamach, więc spokojnie się wyrabiamy ze wszystkim :)
OdpowiedzUsuń