wtorek, 4 grudnia 2012

Nasz dzień praco-nauki


Zwykle budzę się jakieś dwie godziny przed dzieciakami i mam czas na swoje sprawy (siedzę sobie w łóżku i robię, co mam robić). Potem zwleka się Protestant, przychodzi do mnie i spędzamy sobie czas przytulając się i walając po łóżku (w czasie różnych zawirowań jest to też moment na seplenienie i wielokrotne „rodzenie się”). W międzyczasie młody prosi mnie o mleko z miodem – to jego używka na dobry początek dnia J Od dłuższego czasu prosi po angielsku, bo wie, że mam słabość do brzdąców mówiących w tym języku i szybciej udaje mu się uzyskać pozytywny efekt. Generalnie te poranki dają nam obojgu dużo radości.
Potem budzi się Niunia, też trochę jeszcze się przytulamy i powoli zaczynamy negocjować przebieg dnia.

W poniedziałek rozpoczęliśmy od lekcji wychowania fizycznego na basenie. Początek dla dzieciaków po prostu wymarzony, tym bardziej, że coraz pewniej czują się w wodzie bez pływaczków (dotyczy to szczególnie Niuni), pływają, nurkują, robią fikołki pod wodą.

Kiedy wracamy, dzieciaki są nieco zmęczone, głodne, ale zadowolone i mają ochotę na pracę umysłową. I właśnie w ten poniedziałek Niunia dostała jako pierwsze zadanie przeczytanie dwóch rozdziałów jednej książeczki i… na tym nie skończyła. Zawzięła się i czytała ją dalej. Zrobiła sobie tylko przerwę na grę matematyczną, do której wystawiłam paluszki-umilacze (ten drobiazg skusił też Protestanta, który generalnie mógłby nie grać, bo zadania były trudne, acz z liczydłami wykonalne). W nagrodę też każdy wziął tyle paluszków, ile mu przysługiwało z racji zdobytego miejsca. Wszyscy byli szczęśliwi, zrealizowani i nieco najedzeni.

Potem obiad. Ze względu na
- nietypowe kurowanie domowe (obarczone dodatkowymi zajęciami),
- niezbyt wysublimowany smak,
- nikłe zdolności kulinarne,
- oraz to, że dzieci już dawno wyrosły z uroczego etapu, na którym wszelkie (nawet ciężkostrawne i niestrawne) potrawy komentowane były prostym stwierdzeniem: „ale doble”,
- i na to, że tata dodatkowo rozwydrzył ich kubki smakowe wysublimowanymi potrawami serwowanymi w weekendy…
stałam się mistrzynią odgrzewania J
Babcie, rozumiejąc naszą trudną sytuację oraz przede wszystkim kochając wnuki i nie chcąc skazywać ich na śmierć głodową, stanęły na wysokości zadania i zaopatrzyły wszelkie nasze zamrażalniki w przeróżne pierogi, gołąbki, pulpety… J

Tego dnia trzeba było obrać jedynie ziemniaki. Protestant rzucił się, żeby mi pomagać. On naprawdę ostatnio przechodzi metamorfozę. Siedział bardzo długo nad jednym ziemniakiem i ani razu nie rzucił nożem (ryzykowałam dając mu go do ręki i znając jego zapędy ;)). A Niunia czytała nam uświetniając ten wspólnie spędzany czas. A kiedy tata wrócił z pracy, mogła się pochwalić, że przeczytała całą książeczkę J
Po południu dzieciaki ruszyły z tatą „w teren”. Zajęcia muzyczne, treningi i inne.

Nic tylko delektować się, że tak dobrze i spokojnie nam jest ze sobą J Ale, jak tak dalej pójdzie, to ten blog będzie nudny. Krwawe wydarzenia podnoszą jednak atrakcyjność ;) No cóż, jak trzeba będzie, to zorganizujemy wycieczkę naszej szkoły do rzeźni :P 

2 komentarze:

  1. "Zwykle budzę się jakieś dwie godziny przed dzieciakami" to o której wstajesz? Ja bym musiała chyba o 5. ;-) Ranne ptaszki się ostatnio zrobiły.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zazwyczaj wstaję ok. 6. Protestant wstaje koło 8, Niunia czasem nawet o 9. Kiedyś Protestant był rannym ptaszkiem, więc żeby móc coś zrobić wstawałam przynajmniej o 5 :) Nawet czasem musiałam niemal nie oddychać, żeby on nie wyczuł, że już wstałam ;) Teraz udało nam się to sztucznie zmienić, bo np. treningi piłki nożnej kończą się o 20.30, zanim dojedzie do domu, zje coś, wykąpie się.... jest późno i dlatego dłużej sypia. No, ale mamy komfortową sytuację, bo dzieci nie chodzą do szkoły/przedszkola i mogą sobie spać ile chcą :) Poza tym nie tracimy czasu na dojazdy, zaczynamy uczyć się w piżamach, więc spokojnie się wyrabiamy ze wszystkim :)

    OdpowiedzUsuń